Nadzwyczajna Izba Sądu Kambodży, specjalny trybunał, powołany w 2006 r. pod patronatem ONZ dla osądzenia największych zbrodniarzy spośród Czerwonych Khmerów, skazał na kary dożywocia 92-letniego Nuona Czea oraz młodszego odeń o pięć lat Khieu Samphana. Obaj otrzymali wyroki za zbrodnie ludobójstwa, których podległy im reżim dopuścił się w latach 1975–1979 na kambodżańskich Wietnamczykach oraz członkach muzułmańskiej mniejszości Czam. W życiu samych skazanych nie oznacza to radykalnej zmiany, gdyż obaj już od czterech lat odsiadują wcześniejsze wyroki dożywocia, wydane za zbrodnie popełnione na własnym narodzie. Za ich rządów, spośród 8-milionowej populacji Kambodżan zamordowano, ostrożnie licząc, co czwartego.
Kule nakazano oszczędzać
Trwające zaledwie cztery lata rządy Czerwonych Khmerów większość historyków ocenia jako najbardziej przerażający reżim totalitarny w dziejach świata. Co prawda więcej ofiar mają na koncie Mao Zedong, Hitler i Stalin, ale zarządzali oni setkami milionów ludzi. Mimo ogromu popełnionych przez nich zbrodni, statystyczny mieszkaniec komunistycznych Chin, Sowietów czy też okupowanej przez niemieckich nazistów Europy mógł przeżyć te rządy, nie doznawszy osobistych prześladowań. W niewielkiej Kambodży było to niemożliwe. System terroru doprowadzono tam do perfekcji. Cały naród zapędzono do obozów pracy, gdzie po ciężkiej harówce karmiono ludzi głodowymi racjami. Ale to i tak było lepsze niż los tych, którym udowodniono wykształcenie wyższe od podstawowego. Tych ludzi skazano na śmierć. Wyrok w dużym stopniu udało się wykonać.
Według Pol Pota, pierwszego sekretarza Komunistycznej Partii Kambodży, za całe zło w tym kraju odpowiadali mieszkańcy miast, przeżarci dekadencką, burżuazyjną cywilizacją. Dlatego wobec traktowanych jako problem miast należy zastosować radykalną receptę – trzeba po prostu je zlikwidować.
Kiedy 17 kwietnia 1975 r. mieszkańcy stołecznego Phnom Penh, przerażeni, ale też pełni nieokreślonej nadziei, witali na ulicach ciężarówki wypełnione młodymi partyzantami w czerwonych chustach, nie wiedzieli, że właśnie wybija ostatnia godzina dla ich miasta. Zaraz potem 2,5 miliona ludzi – wszystkich co do jednego! – wypędzono ku niewiadomemu celowi. Jak się okazało, czekała ich katorżnicza praca w obozie. Duża część, po śledztwie polegającym przeważnie na oglądaniu wnętrza dłoni, została stracona. Skazanych nie rozstrzeliwano, gdyż kule nakazano oszczędzać. Za narzędzia egzekucji posłużyły więc motyki i kije. Kości tych ludzi do dziś zalegają miejsca nazywane polami śmierci. W Kambodży są ich setki.
W państwie Pol Pota różnorodność traktowano jako zbrodnię. To dlatego, niejako z definicji, skazani na zagładę byli też członkowie mniejszości etnicznych.
Nuon Czea, zwany Bratem Numer Dwa, był zastępcą Pol Pota oraz czołowym ideologiem systemu. Jego życiorys „prostego człowieka” mógłby posłużyć za wzór biografii komunistycznego fanatyka, który już od młodych lat walczył z francuskimi kolonizatorami. Zupełnie inną postacią jest Khieu Samphan, który za rządów Czerwonych Khmerów pełnił urząd prezydenta. Ten elegant był wówczas twarzą reżimu, to on na międzynarodowych rautach, nienaganną francuszczyzną, tłumaczył dyplomatom Zachodu, na czym polega dobrodziejstwo kambodżańskiej rewolucji.
Przyjaciele z paryskich studiów
W maju 1946 r. przybyło nad Sekwanę kilkanaścioro Kambodżan. Grupę tę stanowiły, bez wyjątku, dzieci elity władzy tego kraju – synowie i córki rodziny królewskiej oraz jej dworskiej świty. Byli młodzi, przystojni, świetnie się zapowiadali. Wstępne wykształcenie odebrali w wietnamskim Hanoi, gdyż ówczesna Kambodża nie dysponowała jeszcze szkołami typu zachodniego. W stolicy otworzyły przed nimi swoje podwoje najlepsze uczelnie Paryża: Sorbona oraz Instytut Nauk Politycznych.
Francja tamtych dni przechodziła właśnie proces dekolonizacji. Francuskie Indochiny, w skład których wchodziły Wietnam oraz Kambodża, w 1949 r. przeobraziły się w samodzielne kraje Unii Francuskiej, luźno tylko złączone z paryską centralą. Kilka lat później i ta cienka nić została przerwana. Nie zapobiegło to wojnie, która toczyła się tam odtąd przez kilkadziesiąt lat.
W tymże czasie młodzi Kambodżanie wykształcili się, porobili doktoraty. A jako że ich francuscy promotorzy byli skrajnymi lewicowcami (w modzie był wtedy Mao, który właśnie zdobył władzę w Chinach), również oni nasiąknęli radykalnie lewicowymi poglądami. Nie przeszkadzało im to nadal brylować na burżuazyjnych salonach Paryża.
Gdy do tego grona bawidamków i rewolucyjnych femmes fatales dołączył ubogi krewny Saloth Sar, który nie wiadomo z czyjej protekcji załapał się na francuskie stypendium, starsi koledzy łaskawie przyjęli go do własnego grona. Nauczyli czego trzeba i nie trzeba, a kiedy tenże, po niezbyt udanych studiach, wrócił do kraju, zachowali z nim roboczy kontakt. A Saloth Sar, który po powrocie do Kambodży przyjął pseudonim Pol Pot, szerzył tam odtąd wiarę w rewolucję, połączoną z nienawiścią do wykształconych na zachodnią modłę elit.
Czy tym gwałtownym uczuciem równie silnie obdarzał paczkę swoich paryskich przyjaciół? Trudno powiedzieć, na pewno jednak zdawał sobie sprawę, że będą mu potrzebni. Gdy z czasem całe to obdarzone dyplomami towarzystwo wróciło do kraju, wszyscy przyłączyli się do Czerwonych Khmerów.
Bestii w jej gnieździe nie zniszczono
Komunistyczny reżim udało się wreszcie obalić w 1979 r. – rękami innych komunistów, tych z Wietnamu, przerażonych etnicznymi czystkami, jakich Pol Pot dopuszczał się na ich rodakach. Pol Pot, Nuon Czea, Khieu Samphan oraz inni przywódcy Czerwonych Khmerów, pokonani, ale nie zniszczeni, wycofali się w dżunglę na pograniczu Tajlandii.
W Phnom Penh, które zaludniło się od nowa, rządził teraz Hun Sen, były Czerwony Khmer, który zdezerterował z frontu rewolucji w czasie na tyle odpowiednim, by Zachód uznał go za wiarygodnego premiera. Głową państwa na powrót stał się książę, teraz już król, Norodom Sihanouk – dziwny monarcha, razem z Pol Potem walczący z proamerykańskim rządem Lon Nola i nawet przez pierwszy rok po zwycięstwie Czerwonych Khmerów, przed Khieu Samphanem, pełniący funkcje prezydenta. Żaden z tych dwóch nie miał determinacji, aby bestię totalitaryzmu zniszczyć w jej własnym gnieździe – tak jak stało się to z Hitlerem. Pol Pot, Nuon Czea i Khieu Samphan trwali więc w swojej dżungli, otoczeni gwardią wiernych partyzantów, utrzymując się z eksploatacji miejscowych złóż rubinów oraz wywiadów, udzielanych reporterom zachodnich stacji telewizyjnych.
Jednak kilku totalitarystów, ściśniętych w jednym miejscu, nie mogło długo ze sobą wytrzymać. Szybko zaczęły się frakcyjne walki i zabójstwa. Sam Pol Pot, oskarżony przez byłych towarzyszy, trafił do domowego aresztu, gdzie zmarł w 1998 r.
Dopiero kilka lat po jego śmierci społeczność międzynarodowa zdołała zainstalować w Kambodży sąd, zajmujący się winami głównych zbrodniarzy lat 1975–1979. Gdy wierna gwardia partyzantów się rozleciała, a w dżungli Pailin pozostali sami dowódcy, teraz już sędziwi starcy, w 2007 r., przy udziale agentów międzynarodowych służb specjalnych, Nuona Czea i Khieu Samphana przetransportowano helikopterami do Phnom Penh – prosto na śledztwo i rozprawę.
Czy ten wyrok wydany dziś, po tylu latach, ma w ogóle sens? Otóż ma, gdyż lepiej jest wydać spóźniony wyrok sprawiedliwości, niż nie wydawać go w ogóle. W Kambodży wchodzi w życie pokolenie ludzi, którym w przyszłości potrzebna będzie prawda o trudnych latach ich dziadków i rodziców.