Jeden z nowych kompleksów bloków w poznańskiej dzielnicy Wilda. Między jasnożółtymi budynkami w dużej piaskownicy bawi się kilkuletnia dziewczynka. Włosy ma upięte w urocze kitki, a na nich duże kolorowe ozdoby. W zabawie towarzyszy jej nieco starszy brat. Dziewczynka podśpiewuje coś radośnie po ukraińsku, a chłopiec z zapałem buduje wieżę z piasku. Stojąc w pobliżu rozmawiam z ich rodzicami, Melaniią i Maksymem. Już wiem, że zwracając się do nich po polsku, muszę mówić wolno, wtedy prawie wszystko rozumieją. Maksym opowiada mi ich historię, starając się używać jak najwięcej polskiego – ojczystego języka swojej babki i mamy. Melaniia, na razie, wplata jeszcze do rozmowy wiele rosyjskich i ukraińskich słów. Ale nie mamy żadnego problemu z porozumieniem. Już przy powitaniu Melaniia zauważyła zbieżność naszych imion: „Ty Kamiła, a tam, w Zaporożu mjenja nazywali Miła”.
Z Zaporoża do Poznania
Dochodzi wieczór, więc na dalszą część rozmowy udajemy się do nowego domu Melanii i Maksyma Maslovów. Za drzwiami numer 7 mieści się niewielkie, dwupokojowe pachnące świeżością mieszkanie. Urządzono je skromnie, w niezbędne meble, które oszczędnie zdobią pojedyncze bibeloty. 4-letnia Veronika i 7-letni Mark biegną do swojego maleńkiego pokoju, gdzie stoi piętrowe łóżko. Pytam Melaniię i Maksyma, jak się czują w Polsce. – Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że tu możemy zacząć nowe życie – wyznaje Maksym. – On zawsze mówił: „Chcę do Polski” i że my polska rodzina – ze wzruszeniem dodaje Miła. Jak przyznaje, jako Ukrainka wcześniej nawet nie dopuszczała myśli, że może mieszkać w Polsce.
W Zaporożu, ponad 700-tysięcznym mieście leżącym nad Dnieprem, w południowo-wschodniej części Ukrainy, mieli maleńki domek na obrzeżach miasta. Kupili go dzięki wsparciu rodziców i zaciągniętemu kredytowi, który spłacali siedem lat.
Maksym w Zaporożu był maszynistą lokomotywy, niezmiennie przez 20 lat. Melaniia ukończyła instytut techniczny, ma tytuł inżyniera transportu kolejowego. Pracowała w biurze prywatnej firmy, stopniowo awansując na stanowisko głównej księgowej. Po pewnym czasie postanowiła jednak wrócić do wyuczonego zawodu i znalazła zatrudnienie w administracji kolei. – To niemożliwe nie pracować na Ukrainie. Nie wystarczy z jednej pensji pieniędzy. Wiele uchodzi na jedzenie, odzież, buty i opłaty za mieszkanie – wymienia Maksym, wyjaśniając, że ich dwie pensje starczały na bardzo skromne życie.
Kolejnictwo nie tylko było miejscem realizacji zawodowej Maslovów. Dzięki kolei także się poznali. Miła mieszkała na wsi i dojeżdżała z niej do szkoły. Maksym zaczynał wówczas pracę jako pomocnik maszynisty. Wypatrzył w pociągu piękną dziewczynę. Kiedyś zebrał się na odwagę i podszedł do niej proponując spotkanie. – Dałam zgodu – wspomina Miła. Ile lat się spotykali? – Trzy z połowinką – dodaje.
Maksym wychował się w domu, w którym mama była katoliczką, a tata ateistą. – To był zapiekły Rosjanin, w domu nie mówiło się po polsku – przyznaje. Jako dorosły mężczyzna sam postanowił się nauczyć ojczystego języka mamy. Wykorzystywał do tego każdą przerwę w pracy. Ale nie miał z kim rozmawiać i przychodziło mu to z trudem. Jako dziecko jeździł na wakacje do babci do Grodna. Stał i patrzył na Polskę, od której dzieliło go kilka kilometrów. Podział Europy po drugiej wojnie sprawił, że babcia mieszkała już nie w Rzeczypospolitej, ale w Związku Radzieckim. To ona uczyła wnuczka modlitw po polsku, sama jednak mówiła mieszanym polsko-białoruskim. Do dziś Maksym ma polskie książki, które mu zostawiła.
Apel Franciszka
Kiedy na początku września ubiegłego roku, podczas niedzielnej modlitwy Anioł Pański papież Franciszek zaapelował do parafii, wspólnot zakonnych i klasztorów w całej Europie, aby przyjęły po jednej rodzinie uchodźców, ks. Adam Pawłowski pomyślał, że na te słowa nie może być obojętny. Jest wikariuszem w parafii pw. Maryi Królowej w Poznaniu, ale też znanym nie tylko w środowisku poznańskim ewangelizatorem, opiekunem Wspólnoty Przymierze Miłosierdzia i twórcą różnych inicjatyw duszpasterskich, m.in. Akademii Miłości dla Singli. Jakiś czas później dyskutował ze znajomymi na Facebooku o uchodźcach i wtedy wróciły myśli o zorganizowaniu dla nich konkretnej pomocy. – Pojawiła się myśl, żeby najpierw przyjąć Polaków ze Wschodu, którzy chcieliby zamieszkać w Polsce – wyjaśnia. Do pomysłu bardzo przychylnie odniósł się proboszcz ks. Marcin Węcławski i kapłani podzielili się nim z Parafialną Radą Duszpasterską. Jej członkowie zareagowali z entuzjazmem. Przystąpiono więc do działania.
Marzenia się spełniają
Melaniia Maslov pochodzi z rodziny prawosławnej, która jednak nie chodziła do cerkwi. – Maleńka mnie kristili i to wszystko, absolutna nic. Jewo mama wyprosiła u Boga błachosłowienie dla nas. Że my połnym sercem priszli do Boga i do Maryi, i on i ja – wyznaje. Mama Maksyma nie tylko modliła się za syna i jego narzeczoną, ale też zachęcała ich do przyjęcia sakramentów. Zanim wzięli ślub, wspólnie przystąpili do pierwszej spowiedzi i Komunii św. Przygotowywał ich do tego ówczesny proboszcz w Zaporożu, pochodzący z Zarzecza w okolicach Stalowej Woli, ks. Jan Sobiło. – On zaszczepił w nas lubow do Boga. Przyszliśmy do Jezusa 16 lat temu i zostaliśmy, bo Jezus zamieszkał w naszych sercach – przyznaje Maksym, dodając, że kiedy na początku lat 90. ks. Sobiło przyjechał do Zaporoża, parafia liczyła kilka osób. Obecnie ma ich około pięciuset. Ks. Sobiło, od sześciu lat biskup pomocniczy diecezji charkowsko-zaporoskiej, zadbał też o odpowiednią świątynię dla swoich wiernych. W 2004 r. w Zaporożu konsekrowano konkatedrę Boga Ojca Miłosiernego. – Wielu prawosławnych przychodzi do wiary katolickiej, im bardzo podoba się u nas w kościele – zauważa Maksym. Miła przez lata była katechetką, najlepiej czuła się, pracując z małymi dziećmi. To dlatego, że sama poznała Boga, dopiero kiedy miała 21 lat (mąż jest starszy od niej o dwa lata). Chciała więc, jak przyznaje, zaszczepiać miłość do Niego już w maleńkich sercach.
Małżonkowie doskonale pamiętają listopadowy dzień, kiedy bp Jan Sobiło zadzwonił do nich z pytaniem, czy chcą pojechać do Polski. – To było moje marzenie! Wiedziałem, że jak Bóg chce, to my pojedziemy – wspomina Maksym. Kiedy usłyszeli od biskupa o propozycji poznańskiej parafii, która chce przyjąć rodzinę z Ukrainy, łzy poleciały im z oczu. – Całą noc my nie spali. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka – mówią. Miła nie od razu była gotowa na taką zmianę, ale w pewnym momencie poczuła, że jest im to pisane. Cieszyła się, że zamieszkają w kraju, w którym tak wielu ludzi wierzy w Boga i że nie pracuje się w nim w święta katolickie. Na Ukrainie musieli w nie chodzić do pracy albo brać wolne. Od lat mąż przybliżał jej historię Polski, którą z czasem wręcz się zachwyciła. W poznawaniu polskości pomogły jej także spotkania organizowane przez Stowarzyszenie Kultury Polskiej im. Jana Pawła II przy konkatedrze w Zaporożu. To na nich Miła zaczęła się uczyć polskiego.
Cała rodzina przed wyjazdem dostała Kartę Polaka, czyli dokument potwierdzający przynależność do narodu polskiego. Uprawnia on m.in. do otrzymania długoterminowej wizy pobytowej i podejmowania na terenie Polski legalnej pracy oraz korzystania z bezpłatnego systemu oświaty. Melaniia, żeby ją otrzymać, musiała zdać w konsulacie egzamin z historii, kultury i tradycji Polski.
Z ruk w ruki
Wstępne procedury związane z dokumentami zajęły parafii pół roku, ale jak podkreśla ks. Adam, spotkali się ze wsparciem ze strony urzędników. Potem, dzięki życzliwości poznańskiej Caritas uruchomiono konto, na które każdy, kto poczuł taką potrzebę, mógł wpłacić pieniądze umożliwiające pokrycie kosztów utrzymania rodziny z Ukrainy. – Nie byłoby tej całej inicjatywy, gdyby nie nasi parafianie. Ich zapał sprawił, że udało się tę sprawę doprowadzić do końca – stwierdza ks. Pawłowski. Kiedy wyszukano odpowiednie mieszkanie do wynajęcia, małżeństwa z neokatechumenatu podjęły się je odświeżyć i wyposażyć. Znalazły się też osoby, które zadeklarowały pomoc w nauce języka polskiego, opiece nad dziećmi czy załatwieniu urzędowych spraw. I chociaż cały proces sprowadzenia Maslovów do Polski trwał osiem miesięcy, poznańska parafia pokazała, że takie przedsięwzięcie może się udać.
Rodzinę z Ukrainy pod koniec czerwca przywiózł busem do Polski ich obecny proboszcz. – My z ruk w ruki – żartuje Miła. Przywieźli ze sobą niewiele rzeczy: odzież, trochę pamiątek, książki i zdjęcia, zabawki dzieci oraz obowiązkowo zeszyty z wierszami Miły. Wyposażenie domu było tak stare, że nie warto było go zabierać. Sam budynek oddali do dyspozycji biskupa, aby przekazał go komuś potrzebującemu.
Jak odebrali Polaków? – Ludzie takie dobrzy, serdeczni. Otoczyli nas, zapraszają do siebie, odwiedzają – mówi z uśmiechem Miła. – Tutaj ludzie są radośni, życie kipi. Na Ukrainie są zdenerwowani, pieniędzy nie starczy, wali się między ludźmi – dodaje Maksym. Mówi, że czuł tam niepokój i ciągle widział smutne twarze. Wprawdzie działania wojenne nie dotarły do Zaporoża, ale mieszka tam wielu Rosjan. Starali się więc na co dzień nie rozmawiać z sąsiadami o polityce, bo to prowadziło tylko do konfliktów. Sytuację w mieście utrudnia też stały napływ ludzi z Donbasu. Jest ich już tam przynajmniej kilkadziesiąt tysięcy.
W Polsce Maksym ma już zapewnioną pracę w firmie produkującej meble. Od września Veronika pójdzie do przyparafialnego przedszkola, a Mark do drugiej klasy jednej z poznańskich szkół podstawowych. Na razie zna tylko litery. Pięknie za to recytuje wierszyk Kto ty jesteś? Polak mały. Rodzina w swojej codziennej modlitwie odmawia już po polsku „Zdrowaś Maryjo” i „Ojcze nasz”.
– Nie chodzi o to, żeby im wszystko dać. Chcemy ich po prostu wprowadzić w społeczeństwo. Będziemy ich wspierali w utrzymaniu przez rok, jednocześnie pomagając w jak najszybszym usamodzielnieniu się – wyjaśnia ks. Pawłowski, dopowiadając, że parafia myśli już o sprowadzeniu w przyszłości kolejnych rodzin.
Kiedy wychodzę późnym wieczorem z mieszkania Miły i Maksyma, na odchodne dostaję od nich kilka jabłek. Podzielili się ze mną tym, co sami otrzymali. Wiem, że to nie było nasze ostatnie spotkanie...