Robert za dwa lata kończy 40 lat. Wraz z młodszą o cztery lata żoną Anetą i dwójką dzieci: pięcioletnią Małgosią i ośmioletnim Krzysiem od trzech lat jeżdżą nad polskie morze. Pięć lat temu dużym nakładem sił wybudowali wymarzony domek na śląskiej wsi. Jeszcze przez 25 lat będą spłacać zaciągnięty na ten cel kredyt. – Nie stać nas na wymarzone wakacje. Jeździmy więc nad polskie morze i to tam, gdzie jest relatywnie tanio – mówi Robert. Pracujący w handlu mężczyzna przyznaje, że tegoroczne wakacje zaczęli wraz z żoną planować jeszcze w październiku. – Już wtedy zaczęliśmy odkładać co miesiąc jakieś sumy – dodaje Aneta. Zrezygnowali też z pewnych zaplanowanych inwestycji. – Nie postawiliśmy szopki na narzędzia, nie wymieniliśmy ogrodzenia, nie zrobiliśmy też wyprawek lakierniczych w porysowanym samochodzie – wylicza Robert, dodając, że każda z inwestycji kosztowałaby ich po kilkaset złotych. – Zrobić będzie je trzeba, ale w przyszłym roku chyba damy radę dzięki programowi „500 plus” – mówi z nadzieją Aneta.
Obóz za orzechy
Robertowi marzą się trzytygodniowe wakacje połączone z „oczyszczaniem ciała i ducha”. – Wiem, że nie stać nas na nie, poza tym nie wyobrażam sobie, bym tyle czasu nie widział się z naszymi dziećmi – tłumaczy spokojnie. Anecie marzy się z kolei Chorwacja. Znów cena staje się zaporą nie do przebicia. – O tym, że nie możemy zrealizować naszych marzeń rozmawiamy rzadko. Pogodziliśmy się z faktem, że brakuje na nie pieniędzy. Poza tym mamy inne priorytety – odpowiadają zgodnie. A dzieci? – Małgośka na razie lubi wyjeżdżać tam, gdzie my. Z Krzysiem też tak do tej pory było, ale ostatnio często coś zaczął wspominać o jakimś obozie – mówi Aneta. Obecnie nie stać ich na wysłanie dzieci na obóz. Nawet na półkolonie. Znaleźli jednak dobre rozwiązanie obu spraw. – W lipcu przedszkole Małgosi jest czynne, a w sierpniu w sąsiedniej miejscowości, więc z tego korzystamy. Krzysia zawożę przed pracą do jego koleżanki szkolnej. Tam opiekuje się nimi jej mama – tłumaczy głowa rodziny. – Korzyść z tej sytuacji jest podwójna: syn bawi się z koleżanką, a my płacimy mniej niż za półkolonie – dodaje. W przyszłym roku Krzyś ma obiecany obóz. Robert stawia jednak warunek: musi na niego sam zarobić. – Sąsiad ma liczącą 700 ha plantację orzechów. Jesienią syn na niej trochę popracuje – mówi. – Można tam nieźle zarobić, bo ja za godzinę zbioru dostałem dwa razy tyle, co w mojej obecnej pracy – przyznaje.
Tam, gdzie kuzyni
Aneta i Robert mają wśród znajomych także i takich, którzy regularnie na wakacje jeżdżą za granicę. – Gdy się spotykamy, pokazują zdjęcia. Ostatnio z Grecji. Oczywiście lekka nutka zazdrości jest, ale jakoś dajemy sobie z tym radę – uśmiecha się delikatnie Aneta. – Jeszcze kiedyś też tam pojedziemy – mówi kategorycznie Robert. Oboje z dziećmi o tym, gdzie się wybiorą na wakacje rozmawiają bardzo szczerze. – One wiedzą, że jedziemy nad polskie morze, do tanich kwater, bo tyle akurat mamy pieniędzy. Wiedzą też, że najważniejsze jest nie to gdzie, ale z kim spędzimy te wakacje – tłumaczy Aneta. – Ostatnio chcą jeździć wszędzie tam, gdzie ich kuzyni – wtrąca Robert. – Gdy zapewniłem Krzysia, że w tym roku w Rowach, też tam będą, już o nic więcej nie pytał – śmieje się. A co z kieszonkowym na samych wakacjach? – dopytuję. – Już drugi rok wprowadzamy pulę 20 złotych na tydzień. To jest suma, za którą każde z nich może sobie pozwolić na jakieś karuzele, lody czy inne atrakcje, których my codziennie zapewnić nie możemy – odpowiada Aneta.
Studencka tradycja
Kasia i Wojtek to małżeństwo trzydziestolatków. Ona nie pracuje, bo zajmuje się trzyletnią Jagódką i pięcioletnim Jasiem. On jest pracownikiem naukowym, który dorabia na grantach. Mieszkają w czteropiętrowym bloku z czasów Gierka w jednym z wielkopolskich miast. Na wakacje co roku mają inne pomysły, choć sposób realizacji jest wciąż ten sam, przećwiczony jeszcze, gdy dzieci nie było na świecie. – Poznaliśmy się na tych samych studiach. Wojtek był w innej grupie i już wtedy dużo jeździł pod namiot – tłumaczy Kasia. – Kasia bardzo mi się podobała, a że mieliśmy wspólnych, znajomych zaprosiłem ją na trzecim roku na wakacje na kemping – wspomina Wojtek. Oboje pokazują mi zdjęcia z tamtego okresu. Wyjazdu do Niechorza. – Po studiach się pobraliśmy i choć wiele się w naszym życiu zmieniło, wakacje pod namiotem pozostały – przyznają zgodnie. Początkowo kupili namiot dwuosobowy. – Nie kosztował chyba wtedy nawet stu złotych – wspomina Wojtek. Gdy urodziły się dzieci, postanowili, że raz na wakacje nie pojadą, za to kupią namiot dla pięciu osób. – Kosztował ponad pół tysiąca złotych – mówi Kasia. Inwestycja się zwróciła, bo do dziś z niego korzystają.
Pod namiot od urodzenia
Wybierają zwykle pole namiotowe nad morzem lub nad jeziorem. – Za granicę nie jeździmy, bo na razie nas na to nie stać. W przyszłości chcemy to jednak zmienić – snują plany. W tym roku wybierają się do Dębek. Na dziesięć dni dla czteroosobowej rodziny planują wydać do 700 zł. To tyle, ile kosztują obozy lub kolonie. – Będąc na polu namiotowym, płacisz za miejsce dla namiotu, dla samochodu, za prysznic i prąd. Z tego ostatniego nie korzystamy, bo wszędzie wozimy ze sobą kuchenkę gazową – wylicza Wojtek. Dzieci nie marudzą na spartańskie warunki? – Dla nich, tak jak dla nas, to jest przygoda. Jak zbliża się czerwiec, Jasiu pyta, gdzie tym razem jedziemy, po czym już tradycyjnie rozkładam mapę Polski i rysuję wraz z nim trasę naszej wyprawy – oczy Wojtka świecą się na samą myśl o kolejnych wakacjach na kempingu. Potem wspólnie pakują się do ponaddwudziestoletniego volvo kombi. – Po powrocie dzieciaki każdemu, kto do nas przyjdzie, na wyścigi starają się po swojemu opowiedzieć, gdzie byli i co zobaczyli – tłumaczy Wojtek. Wyobrażają sobie inne wakacje? – Na razie chyba nie, bo odkąd się urodzili nie spędzamy naszego wspólnego czasu inaczej niż pod namiotem – przyznaje Kasia, zastanawiając się, czy zmieni się to, jak dorosną…
RODOS za miastem
Renata i Tomek mają swoje RODOS. Gdy robię wielkie oczy, ze śmiechem tłumaczą mi, że chodzi o ogródek działkowy za miastem. Renata odziedziczyła go po zmarłym dziadku. – Był zapuszczony, bo przed śmiercią dziadek już nie miał siły w nim pracować. Nikt z rodziny nie chciał go wziąć, więc się zgłosiłam – wspomina. Wraz z Tomkiem ostro wzięli się do porządkowania. Własnym sumptem odnowili też dwudziestometrową altankę, którą pięknie umeblowali dzięki… znajomym. – Tę kanapę dostaliśmy od mojej koleżanki, krzesła od sąsiadów, a stół Tomek załatwił od kolegi z pracy – wylicza Renata. Ich RODOS przez brak pieniędzy to główna baza podczas wakacji. Jest położony 20 km od miejsca zamieszkania, więc, gdy jadą tam spać zawsze wygląda to, jak większa wyprawa. Od kilku lat jeżdżą tam tylko z młodszym synem Bartkiem, który chodzi do podstawówki. – Ma tam kolegów, jest gdzie pograć w piłkę, zabiera też rower, więc ma co robić – uspokaja mama. – Co weekend staram się mu organizować wspólne wyprawy do lasu, chodzimy też od czasu do czasu po pobliskich bunkrach – dodaje Tomek, miłośnik wojennych fortyfikacji.
Szczęście na dłużej
Oboje przyznają, że chcieliby się gdzieś wyrwać, ale na razie nie ma na to szans. – Tomek pracuje w magazynie, ja jestem pielęgniarką, a zdaje sobie pan sprawę, że kokosów nie zarabiamy – mówi Renata. Nad morze czy jezioro ich syn czasem jednak wyjeżdża. Zwykle na kilka dni. – Czasem zabiera go ze sobą moja siostra ze szwagrem, którzy mają dwójkę dzieci w wieku Bartka – przyznaje Renata. Gdy pytam o wymarzone wakacje, jej oczy się szklą. – Nie chcę o tym mówić. Cieszę się z tej działki i z tego, że możemy być na niej razem – ucina. Bartek też się cieszy z wakacji na RODOS? – Czasem marudzi, że znów na działkę. Tłumaczę mu, że tam jest fajnie i że na kilka dni na pewno, gdzieś wujek z ciocią go zabierze. Po pierwszych dniach rozczarowania później już się fajnie bawi z kolegami – mówi szczerze Renata. Dodaje, że z trzydniowych wypadów nad morze wraca bardzo szczęśliwy. – Chciałabym, by to szczęście trwało dłużej i może to jest to moje marzenie. Niech pan to tak napisze – kończy.
*Imiona oraz miejsca, w których żyją na życzenie rozmówców zostały zmienione