Chociaz pochodzi z opolskiego Kolonowskiego, nieraz w szkole słyszał, że jest hadziajem zza Buga. Wszystko dlatego, że Robert Ćwikliński nie jest rdzennym Ślązakiem. Mimo to opolską Odrę miał w sercu od zawsze. Od ośmiu lat jest jej kibicem. – Pierwszy mój mecz to było spotkanie z naszą „zgodą”, Zagłębiem Lubin. Kiedy nasz gniazdowy uderzył w bęben, ugięły mi się kolana i już wiedziałem, że młyn Odry to moje miejsce – wspomina. Kibicuje też na meczach wyjazdowych. Do pięćdziesiątego „wyjazdu” brakuje mu tylko jednego. Wszystko przez chorobę, a ostatnio przez… wyprawy.
Zgaszony płomień
Przez to, że jego Odra tuła się po drugiej lidze, nie mógł odwiedzić stadionów największych piłkarskich firm. Nie zrobił tego też jako piłkarz. Przyczyną była kontuzja barku, która według lekarzy przekreśliła dopiero co rozpoczynającą się karierę bramkarską. Kontuzja zbiegła się ze spływem kajakowym brata. – Łukasz płynął Wisłą i poprosił mnie, bym został menedżerem jego wyprawy. To dzięki niemu pierwszy raz przekroczyłem próg hospicjum – mówi. Do dziś pamięta, jak cztery lata temu przy wejściu palił się knot świecy. – Podczas spotkania dowiedziałem się, że zapalony płomień oznacza, że wszyscy pacjenci żyją, jak gaśnie, to ktoś umiera. Byliśmy tam czterdzieści minut. Gdy wychodziliśmy, świeca już nie płonęła – wspomina.
Przeżył wstrząs i postanowił, że musi działać. Wymyślił, że jeżdżąc rowerem, będzie odwiedzał stadiony, zbierał klubowe koszulki z autografami, a za pieniądze z ich licytacji pomoże umierającym. Dodatkowo zbiórki miał wspomagać portal siepomaga.pl. Podczas dwóch wypraw po Polsce nakręcił ponad 4,5 tys. kilometrów, dzięki czemu fundacja „Betania” za 10 tys. zł kupiła dla hospicjum materace przeciwodleżynowe i opatrunki, a fundacja „Dom” dostała 15 tys. zł – wkład, dzięki któremu mogła starać się o nowego busa dla dzieci z porażeniem mózgowym. Zeszłoroczna wyprawa do Anglii małym pacjentom domowego hospicjum za 30 tys. zł zapewniła dziesięć masażerów, nowy defibrylator i wiele innych potrzebnych sprzętów. – Było warto, dla każdej zebranej złotówki – przyznaje.
Kiedy wróg podaje ci rękę
We Wrocławiu wszystko miał dogadane. Koszulka Śląska miała na niego czekać w klubie. Nie czekała. – Umówiłem się z pracownikiem klubu, byłem na obu stadionach, na których gra Śląsk, na żadnym kolesia z koszulką nie było. Następnego dnia obiecał, że będzie ją miał dla mnie o godz. 10.00. Nie miał. Odwróciłem się na pięcie i pojechałem – opisuje zdarzenie z pierwszej wyprawy. Bardzo się bał wizyty we Wrocławiu, w końcu Śląsk to „kosa” Odry. – Przez cały Wrocław eskortowali mnie tamtejsi kibice. Gdy dojechałem do fanklubu Śląska w Oławie i opowiedziałem o zdarzeniu, za parę chwil przyjechał chłopak z chuliganki wrocławskiego klubu. Przywiózł koszulkę i uścisnął dłoń – wspomina. Tamto zdarzenie Robert pamięta do dziś. – Jeśli największy wróg w imię czynienia dobra podaje ci rękę, to teraz będzie z górki – pomyślał wtedy. To była koszulka Dariusza Pietrasiaka, w której wtedy obrońca Śląska nieudanie szturmował piłkarską Ligę Mistrzów. Od tamtego czasu poznał setki kibiców w Polsce i Anglii. Mimo boiskowych antagonizmów zawsze mógł korzystać z ich życzliwości, noclegu, pomocy. No, prawie zawsze. – Tylko raz musiałem korzystać z mojego namiotu. W drodze z Olsztyna do Ełku wystawił mnie lokalny kibic – mówi.
Relacje z wypraw pozostają. – Kibic żużlowej Unii Leszno montuje mi filmy, kibic Wigier Suwałki robi grafiki, po Anglii przewodnikiem był kibic Stali Sanok, a kibic Rakowa był sponsorem jednej z moich wypraw – wylicza. Ze śmiechem wspomina też pobyt w Koninie. – Wojtek, kibic Górnika, który miał się mną zająć, dostał nagłe wezwanie do pracy. Zostawił mnie w domu z żoną i śpiącymi dziećmi. Ona przerażona wyciągnęła na stół ciastka. Po kilku przegadany godzinach zakumplowaliśmy się do tego stopnia, że dzieciaki Wojtka mówiły do mnie wujku – śmieje się.
Przestałem ziewać na „Ojcze nasz”
Jeszcze rok temu bym z tobą w ogóle nie rozmawiał – rzucił Robert na wejściu. Chociaż pochodzi z rodziny katolickiej, swoją wiarę kiedyś określał krótko: „tradycja i przymus”. – Dopóki mieszkasz pod moim dachem, masz chodzić do kościoła – słyszał wielokrotnie od mamy. – Zawsze, gdy było „Ojcze nasz”, ziewałem. Do powrotu do Kościoła skłoniła mnie Klaudia – przyznaje. Robert opowiada, jak przed wyprawą do Anglii jego dziewczyna poprosiła, by poszedł z nią na Mszę św. Raz, drugi, trzeci. – Złapałem się na tym, że przestałem ziewać – śmieje się. – Poczułem silną potrzebę wyspowiadania się – dodaje już poważnie. Nigdy się jednak nie składało: a to brakowało mu czasu, a to, jak w Gorzowie Wielkopolskim, księdza w kościele. – Wyspowiadałem się dopiero przed Bożym Narodzeniem po powrocie z Anglii. Długo się do tej spowiedzi przygotowywałem, a jak uklęknąłem w konfesjonale, to zdołałem wydusić, o co mam żal i co mnie boli. Było krótko, ale szczerze – wspomina. Czekał, aż ksiądz go stamtąd wyrzuci. Zamiast tego usłyszał, że ma odmówić dwie zdrowaśki. – Czuję, że teraz jest tak, jak powinno – przyznaje krótko.
Bóg dawał mu znaki już na wcześniejszych wyprawach. Przez kibiców. Na Grabarce, świętej górze prawosławnych, przy okazji drugiej wyprawy, dogonił go kibic Jagiellonii. – Przywiózł z Białegostoku portfel, który tam zostawiłem – wspomina. Robert opowiada, jak kibic Jagi wszedł do świątyni i zapalił świeczkę. „Zrobiłem to w twojej intencji”, usłyszał. Za pomyślność jego wypraw modliło się więcej kibiców. Jeden z Włocławka poszedł nawet w tej intencji na pielgrzymkę.
Raca ratuje życie
– Trzy wyprawy, a ja wciąż żyję, a mogło być różnie – zaskakuje. Po chwili opowiada zdarzenie, które przypłacił ciężką kontuzją, a mógł życiem. – Nigdy nie jeżdżę głównymi trasami. Tak też było, gdy w Niemczech, 20 kilometrów od Bielefeldu, rozładował mi się GPS. Na osiedlu domków jednorodzinnych wyjąłem powerbanka, by załadować nawigację. Nagle ni stąd, ni zowąd pojawiło się trzech imigrantów w wieku 16 może 20 lat. Zaczęli wskazywać mnie rękoma i coś krzyczeć. Po chwili dołączyło do nich kolejnych czterech. Zaczęli biec w moją stronę, wciąż krzycząc. Miałem tylko racę, pompkę rowerową i nóż – wspomina. Odpalona raca narobiła szumu, a być może uratowała mu życie. – Korzystając z zamieszania wsiadłem na rower i ruszyłem w drugą stronę – wyjaśnia. Ucieczkę przypłacił kontuzją, coś strzeliło w nodze.
Po 10 kilometrach zatrzymał się na poboczu. Pod starym dębem, przy którym był… krzyż. – Poczułem się tam bezpiecznie, ty wiesz dlaczego – mówi. Na nodze zrobiła mu się gruda wielkości kciuka. Zadzwonił do Klaudii, która jest fizjoterapeutką. – To jest zapalenie Achillesa, musisz podjechać pod tę górę, a potem odpuść dalszą jazdę – usłyszał w słuchawce. Czterokilometrowy podjazd można było porównać do wejścia na Górę św. Anny. Ruszył. Jedną nogą, z przyczepką. Dał radę. Z kontuzją miał przejechać jeszcze ponad 2 tys. kilometrów…
W Anglii ponad podziałami
Autograf piłkarza to obiekt pożądania wielu kibiców, to też nazwa restauracji w Londynie. – Prowadzi ją kibic Stali Sanok, dla którego pracują sympatycy różnych polskich, często mocno zantagonizowanych klubów – opowiada Robert. Za chwilę jednak dodaje, że na emigracji – inaczej niż w Polsce – te kibicowskie antagonizmy mocno się zacierają. W Autografie kibice nie tylko pracują, ale i są częstymi gośćmi. Polscy kibice w Anglii, tak jak i w Polsce są bardzo różni. Nie brakuje też takich, którzy mają wyroki i dlatego do kraju już nie wrócą. Robert wie o tym doskonale, bo korzystał też z ich gościny. – Oni, choć często bili się w niejednej ustawce, mają w sobie zakorzeniony gen pomagania. Nie tylko wspierają się wzajemnie, ale i potrafią zrobić coś dobrego dla potrzebujących dzieciaków czy umierających dorosłych – zapewnia. Dla takich akcji potrafią się wznieść ponad podziałami.
Zrobią tak z pewnością w przypadku kolejnej wyprawy Roberta. – Na początku czerwca wyruszam po raz czwarty. Tym razem będzie to spływ kajakowy – mówi. Przez dwa tygodnie zamierza przepłynąć około 750 kilometrów Odrą. – Dla „Kwacha”, czyli Krzysia Kwaśniewskiego, kibica Odry, który w Anglii organizował wiele akcji charytatywnych, załatwił mi sponsorów na wyprawy, dzięki któremu w ogóle mam rower, którym objeżdżam kluby – wyjaśnia. „Kwachu” na Wyspy Brytyjskie wyemigrował wraz z żoną dekadę temu. Przez te wszystkie lata nigdy nie był na L4. – Pod koniec 2015 r. dowiedział się, że ma chłoniaka. Dostał 160 funtów jednorazowej zapomogi. Chcę dla niego zebrać choć 20 tys. zł, jeśli nie na leczenie, to choć na codzienną egzystencję jego rodziny, bo prócz żony ma trzech synów – tłumaczy.
Interwencja Jerzego Dudka
W Anglii, podobnie jak w Polsce, koszulki z autografami zwykle dostawał od kibiców. Perłą w koronie, zresztą niewylicytowaną, pozostaje koszulka słynnego pomocnika Liverpoolu i reprezentacji Anglii Stevena Gerrarda. – Dostałem ją od Moniki, fanki The Reds i poznańskiego Lecha. Z koszulką na podpis angielskiego gwiazdora czekała dziewięć godzin. Gdy Gerrard się o tym dowiedział, nie tylko ją podpisał, ale załatwił jeszcze autografy Fernando Torresa i Kolo Toure – mówi z ekscytacją.
Na Wyspach gra też kilku polskich piłkarzy. – Udało mi się nie tylko zdobyć autografy, ale i pogadać z piłkarzami mistrza Anglii: Bartkiem Kapustą i Marcinem Wasilewskim – wymienia. Miło wspomina też kontakt z Arturem Borucem. – Mieliśmy umówione spotkanie, ale przez moją kontuzję nie dotarłem do Artura. On wyjechał na wakacje, ale przesłał mi swoją bluzę z autografem – przyznaje. Nie doszło też do spotkania z Jerzym Dudkiem, bramkarską legendą reprezentacji Polski i Liverpoolu. – Przez Radka, który prowadzi polski fanklub The Reds, Dudek odezwał się do mnie na portalu społecznościowym z chęcią spotkania i pomocy. Nie udało się nam spotkać, bo wydawał właśnie swoją książkę, a jeśli chodzi o pomoc, to trzy minuty po tym, jak udostępnił mój post, na konto siepmaga.pl od anonimowego darczyńcy dla dzieciaków wpłynęło 2700 zł – uśmiecha się. Sumą o 700 zł mniejszą wspomógł inny reprezentant Polski – Ariel Borysiuk, zaraz po tym, jak dowiedział się, że właśnie tyle brakuje do 20 tys. zł, za które mieliśmy kupić masażery, ułatwiające odksztuszanie wydzieliny z płuc dzieciom z domowego hospicjum – nie kryje wdzięczności.
Między życiem a życiem
Niespełna 15 kilometrów dzieli Węgry od Opola. – Z tej opolskiej wsi chcę ruszyć do Madziarów – śmieje się Robert. Wyprawę na Węgry początkowo planował zaraz po dwóch pierwszych po Polsce. – Zmieniłem zdanie i wybrałem Anglię, by dodać moim wyprawom splendoru, by kibice mogli powiedzieć: to jest gość, który odwiedził stadiony Manchesteru City, Liverpoolu i Leicester – wyjaśnia. To podejście rzeczywiście chwyta. – Węgierscy kibice zorganizowali mi spotkanie z grającym przez 18 lat w reprezentacji bramkarzem legendą Gáborem Királym – cieszy się. Choć do wyprawy, znów rowerowej, pozostało kilka miesięcy już teraz ma dogadane wizyty w kilku czołowych klubach. Przyjaźni polsko-węgierskiej chce nadać nowy, charytatywny charakter. Stąd mocno stara się, by wyprawę patronatem objął prezydent Opola, a także obaj ambasadorzy. – Jeden z kibiców załatwił mi też wizytę w węgierskim parlamencie – dodaje.
Po co to wszystko? – Dla Amelki – rzuca krótko. Za chwilę opowiada historię małej dziewczynki, która urodziła się bez gałki ocznej. – Operacja wszczepienia gałki kosztuje 7 tys. zł, ale gałkę trzeba wymieniać wraz ze wzrostem dziewczynki, inaczej grozi jej śmierć – wyjaśnia. Zakłada zbiórkę na poziomie 20 tys. zł, tak by starczyło na trzy operacje. Wybór Amelki, która jest podopieczną trójmiejskiej fundacji „Kawałek Nieba”, był bardzo trudny. – Musiałem go dokonać spośród dwóch pacjentek: nieuleczalnie chorej 15-latki z powykrzywianymi kośćmi i masą innych chorób a niemowlakiem bez gałki ocznej, który ma szansę żyć. To było straszne, wybór miedzy życiem a życiem – przyznaje.