Zgadzają się z nimi 63 tys. osób, które poparły petycję swoim podpisem. Wydawca zdaje się mówić „nie przesadzajmy” i pisze w oświadczeniu: „Postrzeganie otaczającego świata przez dziewięciolatkę różni się od perspektywy i wiedzy dorosłego człowieka”. To w dużym skrócie. A w szczegółach?
Chodzi o książkę dla dzieci Sophie Scherrer pt. Mała Nina, która ukazała się nakładem wydawnictwa Wilga, wchodzącego w skład Grupy Wydawniczej Foksal. Mała Nina to import z Niemiec (tytuł oryginału: Die kleine Nini, 2014). Grupa docelowa: dzieci 8+. Lektura nie podoba się Instytutowi na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris, który jest autorem petycji. Tak pisze: „Przekaz zawarty we fragmentach książki jest niedopuszczalny z punktu widzenia poszanowania chrześcijańskich wartości religijnych, wyznawanych przez większość polskiego społeczeństwa i leżących u podstaw naszego dziedzictwa kulturowego”. Ordo Iuris dowodzi, że książka może obrażać uczucia religijne i podpadać pod art. 196 Kodeksu karnego. Chcą więc „powstrzymania dalszej dystrybucji”.
Świat Niny
Poznajmy świat tytułowej bohaterki (przeczytałam książkę od deski do deski). Nina ma 9 lat. Rodzice po rozwodzie. Dziewczynka chodzi do szkoły, ma koleżanki i swoje pasje. Jest bystra, rezolutna, trochę bezczelna. Wzbudza sympatię. Ważna dla zrozumienia całości jest scena z lekcji religii, gdy katechetka prosi, by zgłosiły się dzieci, które w tym roku przystąpią do Pierwszej Komunii Świętej. „Naturalnie ja też podniosłam rękę. Uważam, że komunia jest super. W długiej białej sukni wygląda się jak księżniczka, a poza tym dostaje się wspaniałe prezenty, nawet od sąsiadów”. Nina marzy przecież o domku dla lalek Barbie. Inne dzieci chciałyby dostać gruby złoty łańcuch na szyję albo karuzelę łańcuchową do ogrodu.
Co dalej? Nina wraca do domu i z entuzjazmem opowiada mamie o uroczystości. Wtedy dowiaduje się, że nie jest ochrzczona: „Posłuchaj, skarbie, kiedy byłaś mała, ja i tata żyliśmy w ciągłym stresie i często się kłóciliśmy. Nie mieliśmy niestety czasu, żeby zająć się twoimi chrzcinami, i wciąż je przekładaliśmy”. Ale to nic. Przecież można ją ochrzcić teraz! Kiedy skołowana matka niedowierza, Nina wykrzykuje: „Chcę w końcu wiedzieć, kim jestem. Chodzi mi o to, czy jestem katoliczką, czy może ewangeliczką albo wegetarianką”. Także to zdanie jest ważne w kontekście całej książki. Kryje się w nim szukanie odpowiedzi na fundamentalne pytanie o tożsamość – kim jestem? I czy dorośli pomogą mi na nie odpowiedzieć? Na kolejnych stronach Nina przygotowuje się do przyjęcia sakramentów i zmaga z niezawinionymi problemami, które zafundowali jej rodzice.
Co mi się podoba
Książka płynie. Literacko porównuje się ją do sławnego Mikołajka, który w pewnym sensie wszedł do klasyki literatury dziecięcej. A więc plus za styl.
Nina jest doskonałym obserwatorem i mądry rodzic wyciągnie z lektury wnioski. Dziewczynka wytyka dorosłym ich niekonsekwencję i w prostych słowach punktuje życiową niedojrzałość. Kiedy przyjaciółka opowiada jej o wyprowadzce do babci, bo „tata bardzo lubił swoją sekretarkę”, Nina pyta retorycznie: „Ach, ci dorośli. Ależ oni są dziwni! Czy nie mogą się dobrze zastanowić, zanim wezmą ślub?”. Buntuje się i złości, gdy ojciec zabiera ją na kolację z nową koleżanką oraz jej córką. Czuje się jak małpa w zoo, gdy rozkazuje: „Bądź więc miła dla Susanny i daj jej szansę, okej? I nie psuj nam wieczoru”.
Nina marzy o własnym zwierzaku. Chce psa, a „nie żadnego głupiego kanarka, który na dodatek nie umie mówić”. W tych słowach ukrywa swoją samotność – taty nie ma, mama ciągle pracuje, brata i siostry nie ma, nawet psa… W końcu bez wiedzy mamy kupuje świnkę morską. Pieniędzy wystarcza tylko na szczuropodobną, z nadgryzionym uchem. Rezolutna dziewczynka nazywa ją Wangog. A właściwie… chrzci tym imieniem. Na pomysł inicjacji chrześcijańskiej świnki morskiej wpada Luiza: „Wodą pokropimy Wangoga, a kremem posmarujemy mu czoło. To się nazywa namaszczenie”. Ostatecznie koleżanki kradną z piwnicy szampana, bo woda z kranu nie jest przecież wystarczająco święta.
Scena z szampanem mnie rozbawiła. Przypomniałam sobie, kiedy z tortowych wafli wycinaliśmy z bratem opłatki i bawiliśmy się „w księdza”. To samo obserwuję w kolejnym pokoleniu – jedną z ulubionych zabaw naszych córek jest „Pan z wami”. Dzieci bawią się i uczą, naśladując (temat dla psychologa).
Nie razi mnie też spontaniczny wyjazd nad morze, czyli wagary, na które mama zabiera Ninę. To inwestycja w relację, ważniejsza od kilku godzin nieobecności w szkole, więc nie przesadzajmy. Mimo to nie kupiłabym książki w prezencie, tym bardziej pierwszokomunijnym. Dlaczego?
Wątpliwości
Chrzest Wangoga jest zabawny, dziecko może nie wiedzieć i nie rozumieć. Problem w tym, co mówi mama Luizy. Argument: „Nie można bez pytania brać szampana! Tę butelkę chcieliśmy wypić razem z tatą” jest niewystarczający.
Książka roi się od błędów teologicznych. Nina sądzi też, że Jezus jest jak dżin, który wchodzi do złotego kielicha. Jest jej żal Lucyfera. „Może Bóg powinien był mu jeszcze raz wybaczyć, wtedy Lucyfer nie musiałby stać się diabłem”. Opis przygotowań do Komunii jest załatwiony jednym zdaniem – dzieci kolorowały obrazki świętych, a katechetka czytała im biblijne historie. Pierwsza spowiedź to cyrk, czyli „wymyślanie jakichś nudnych grzeszków”.
Co prawda w dniu Komunii Nina pisze w swoim pamiętniku: „Dzisiaj przeżyłam swój najpiękniejszy dzień”, ale kontekstem tego stwierdzenia jest tylko strój koleżanki: suknia z trenem, diadem we włosach i dyndające kolczyki oraz góra prezentów. Gdyby ktoś nie wiedział, co piszczy w komunijnej modzie: błyszczący rower z przerzutkami, domek dla lalek, zegarek na rękę, aparat fotograficzny, złota moneta z podobizną egipskiej księżniczki, skórzana teczka na dokumenty. „Ale to jeszcze nie wszystko. Wciąż ktoś dzwonił do drzwi. To byli sąsiedzi, którzy przynosili mi koperty z pieniędzmi i prezenty – chusteczki z moim imieniem, szwajcarski scyzoryk, książki i bony na CD, a nawet gry na konsolkę”.
Nie podoba mi się też „nowy przyjaciel mamy”.
Instrukcja profanacji
I wreszcie profanacja hostii, która stała się przedmiotem petycji Ordo Iuris. „A więc pójdziemy same (z Luizą – przyp. MGN) do kościoła, a potem do komunii. Wtedy dostaniemy hostię, która jest Barankiem Bożym (…) Włożymy ją sobie do buzi – będziemy musiały to zrobić, bo ksiądz będzie patrzył – jednak wcale jej nie zjemy, tylko ostrożnie zaniesiemy ją w ustach na nasze miejsce, a potem wyplujemy. I będziemy miały Jezusa w hostii. Wystarczy owinąć ją przezroczystą folią, a powstanie zakładka do książki albo piękny talizman”. W końcu „taka zakładka z Jezusem byłaby świetnym prezentem urodzinowym dla Daniela”…
Nina chowa więc hostię do płaszcza i modli się, „żeby do Ciała Chrystusa nie poprzyczepiały się zielone kłaczki”. Niestety, hostia spada na ziemię. „Myślałam tylko o tym, że nikt nie może zobaczyć, jak Ciało Chrystusa leży na podłodze. Dlatego szybko stanęłam na nim jedną nogą. – Gdzie jest hostia? – zapytała szeptem Luiza. – Pod moim butem – odparłam cicho i nagle obie wybuchnęłyśmy śmiechem”. Potem dziewczynka zdrapuje ją kawałkiem papieru. Czy wypada pochować tę „szarą grudkę” w ogrodzie, tak samo jak ptaka, królika i zdechłego Wangoga? Chyba nie. Ciało Chrystusa ląduje więc w koszu na śmieci. I, jak z szampanem, ośmioletni czytelnik nie dostaje ani pół zdania sensownego komentarza – że tak po prostu nie wolno.
Dwa wnioski
Pierwszy. Wydawcy zabrakło wrażliwości. Przyjmuję tłumaczenie: „Dziecko, szukając odpowiedzi na nurtujące je pytania, ma prawo do najróżniejszych zachowań, nawet poprzez działania, które dorosłym mogą wydać się nierozsądne, lub, jak uznali niektórzy, obrażające ich uczucia religijne”. Jednak pozostawienie tych „najróżniejszych zachowań” bez komentarza jest niedopuszczalne.
Drugi. Szkoda, że znowu ten sam schemat: krytyka, petycja, żądanie wycofania ze sprzedaży. Wolałabym napisać o świetnej powieści „komunijnej” dla dzieci, która bawiąc, uczy i dlatego stała się bestsellerem.
Zachowano oryginalną pisownię cytowanych fragmentów.