Ksiądz, który był szefem jednego z najnowocześniejszych hospicjów w Polsce i oddał umierającym każdą chwilę swojego kapłańskiego życia, odkąd sam zachorował na nowotwór, i to najbardziej złośliwy, co zakrawało na jakąś ironię losu, stał się najbardziej znanym onkocelebrytą w kraju. Tak o sobie mówił: onkocelebryta. Udzielał wywiadów, jeździł na spotkania, był obecny w mass mediach. A wszystko to w jednym celu: dla swoich chorych i umierających. Jego kazania nie były jakoś wybitnie teologiczne. Mówił językiem prostym i bezpośrednim, do każdego: do profesora i do sprzedawcy w sklepie. Książki Szału nie ma, jest rak, Życie na pełnej petardzie i Grunt pod nogami osiągały milionowe nakłady.
O jego śmierci informowały wszystkie możliwe serwisy. Co nas tak w nim urzekało? Co sprawiało, że tylu ludzi chciało go słuchać? Skąd ta niezwykła popularność? Nie podlizywał się, ale i nie moralizował. Mówił o swoim życiu, o swojej chorobie, o swoich słabościach, o swojej wierze, o zaufaniu Bogu, swojej z Nim relacji. Był autentyczny.
Ślepy i kulawy
Nie miał łatwo, można powiedzieć, że kłody rzucano mu od początku, jak tylko zdecydował się pójść za głosem Boga. Problem stanowił jego bardzo słaby wzrok, ale i jednostronny niedowład. Pokornie musiał znosić wątpliwości przełożonych w seminarium, o czym szczerze pisał w swojej książce. Że przez ludzi Kościoła był „przeczołgany”. Zdarzył się biskup, według którego miał stać się ośmieszeniem dla kapłaństwa. Potem otwarcie mógł mówić o dyskryminacji z powodu niepełnosprawności w polskim Kościele.
Jako młody ksiądz, „ślepy i kulawy”, został przeznaczony do nauki katechezy w technikum. Mogło przyjść mu do głowy, że już nic gorszego nie może go spotkać. Z pewnością tak myślał. Udało mu się przekonać do siebie całe męskie klasy w dresach. Dzięki temu nadstawili uszu na to, co miał do powiedzenia. Współtworzył puckie hospicjum, w którym do służenia drugiemu zapraszał swoich uczniów w dresach i więźniów. Najpierw napatrzył się na reanimacje i cierpienie jako kapelan w szpitalu. Gdy likwidowano część oddziału w szpitalu, postanowił zorganizować pomoc dla tych chorych, najczęściej w stanie paliatywnym. Hospicjum domowe zmieniło się w stacjonarne. W międzyczasie obronił doktorat Godność człowieka umierającego a pomoc osobie w stanie terminalnym i ukończył studia podyplomowe z bioetyki. Pierwsza diagnoza była: rak nerki. Został wyleczony. Niedługo potem, w roku 2012: glejak, ogromny, w mózgu. Nieuleczalny, najbardziej złośliwy. Ks. Kaczkowski mówił, że to dzięki ks. Popiełuszce. Prosił go, aby go uwolnił od irracjonalnego lęku, jaki ciągle w sobie nosił. I rzeczywiście, sytuacja śmiertelnej choroby uwolniła go od strachu nie wiadomo przed czym. Nie żeby chciał umierać, modlił się o cud.
Z umierającymi
Zdarzało się, że o Kościele nie mówił dobrze, układy, jakie w nim panują przyrównywał do korporacyjnych. Wytykając błędy jednocześnie zapewniał o bezgranicznej do Kościoła katolickiego miłości. Chrystus nigdy nie odrzuca – powtarzał. Z pewnością nosił w sobie rany odrzucenia przez ludzi Kościoła (przez niektórych kolegów księży był izolowany do samego końca). Dzięki temu doświadczeniu potrafił współodczuwać z odrzuconymi, wykluczonymi i cierpiącymi. Przez swoją chorobę także z umierającymi, tak bardzo jak to tylko możliwe. Umiał z nimi rozmawiać, wiedział, co oznacza „być razem”, trzymać za rękę, dodawać otuchy przed nieznaną drogą. W dyżurce pielęgniarek powiesił kartkę, żeby wołały go bezwzględnie do każdego umierającego. Miał taką misję, żeby zawsze mieć na to czas, by wyspowiadać, udzielić sakramentu. Jeździł po kraju ze swoimi „żebraczymi kazaniami”, kiedy podpisywał swoje książki zawsze stała obok niego puszka z napisem „wspomóż puckie hospicjum”. Oswajał swoją chorobę humorem, takim wisielczym, co nie znaczy, że nie mówił o niej poważnie. „Bo, moi państwo, ja się wcale nie cieszę z tego glejaka, nie mówię z czułością: mój glejaczku kochany, rozwijaj się. Nie. To jest kawał biologicznego świństwa. Ale może Pan Bóg chce mnie ogołocić? Może chce mi powiedzieć: Jan, najistotniejsze, byś pokazał ludziom, że ważne jest zbawienie, że ważna jest relacja ze Mną, ważna jest miłość, uczciwość i bliskość”. I jeszcze po tym, jak wymieniał swoje sukcesy: „Ale może Pan Bóg chce mi pokazać, że to wszystko jest nieważne? Może chce mi pokazać, że to, czym mógłbym się szczycić, to, na co pracowałem przez długie lata, że to są śmieci? A coś, co uważałem za straszną porażkę – chorobę, powinienem uznać za sukces? Może to coś najważniejszego, co miało mi się w życiu przydarzyć? Bo otworzyło mnie na rzeczywistości, których będąc w innej sytuacji, nigdy bym nie dostrzegł?”.
„Odwagi!”
Na przedpremierowym pokazie filmu dokumentalnego Śmiertelne życie z udziałem ks. Jana Kaczkowskiego były tłumy. Pokaz odbył się w Pucku w lutym. W internecie informowano, że ks. Kaczkowski czuje się gorzej, na spotkanie przyjechał na wózku. Ludzie stali w długich kolejkach po wejściówki, których dla wszystkich nie starczyło. Zorganizowano drugi pokaz. Film został zrealizowany przez Tadeusza Pawlickiego, według jego scenariusza, jest spotkaniem dwóch osób: aktora Antoniego Pawlickiego (prywatnie syna reżysera) i ks. Jana Kaczkowskiego, celebryty z racji wykonywanego zawodu i celebryty przez przypadek. Poznają swoje światy: śmierci udawanej na planie filmowym i śmierci prawdziwej, realnej, namacalnej. Rozmawiają o sprawach najważniejszych, o śmierci, o lęku przed umieraniem. Film powstawał niemal dwa lata: na planach seriali, w jakich grał Antoni Pawlicki, w hospicjum, gdzie pracował ks. Kaczkowski. „Na mnie śmierć nie robi wrażenia” – mówi do kamery ks. Kaczkowski. Ma ją na co dzień.
„Nie bójcie się śmierci. To może dziwnie zabrzmi, śmierć nie może być smutna i straszna. Ona jest tak oczywista jak życie. Zaprzeczanie temu jest idiotyzmem. Albo my tę śmierć weźmiemy za rogi, przygotujemy się na nią poprzez godne życie, przez niełamanie sumienia, albo nas rozpacz wdepcze w ziemię, zniszczy nasze człowieczeństwo. Dlatego bardzo was proszę: odwagi! Nie bójcie się zwłaszcza bycia blisko, kochania się i – tu was zaskoczę – także umierania”.