Najpierw był telefon. – W naszym małym hospicjum w ubiegłym roku zmarło sporo młodych rodziców, którzy zostawili swoje dzieci. W innych hospicjach jest podobnie. Napiszmy o tym – usłyszałem w słuchawce znajomy głos szefa Puckiego Hospicjum Domowego pw. św. Ojca Pio.
Zaledwie kilka miesięcy wcześniej długo rozmawiałem z ks. Janem Kaczkowskim o śmierci i dobrym umieraniu. Ja z pozycji dziennikarskiego „barbarzyńcy w ogrodzie”, on – kapłana, teologa moralnego, człowieka, który doprowadza ludzi do klamki ich ostatnich ziemskich drzwi. Już wtedy czułem, że ta rozmowa musi mieć swoją kontynuację, że wiele tematów pozostało niedopowiedzianych, a jeszcze więcej niewysłowionych.
Pacjenci hospicjum, owszem. Ale ich dzieci? Nie, o tym jakoś nigdy nie pomyślałem.
Przecież ci tłumaczyłem
Porzućmy już na starcie nasze dorosłe wyobrażenia dotyczące żałoby. W przypadku dzieci to jedynie zbędny balast, który kompletnie zaciemnia obraz ich sposobu przeżywania śmierci najbliższych. – Kiedy my, jako dorośli, skupiamy się na własnej traumie, wydaje nam się, że dzieci muszą odczuwać ją w taki sam sposób. A to poważny błąd. Dzieci potrzebują specyficznej, dostosowanej do swego poziomu, fachowej opieki psychologicznej – tłumaczy ks. Kaczkowski. Taka pomoc jest tym bardziej potrzebna, im mocniej dorośli tkwią w swojej traumie. Zbyt często bowiem dzieci odczuwają podwójne osamotnienie. I to nie tylko dlatego, że rodzic po śmierci współmałżonka ma dla nich mniej czasu, przejmując na siebie wszystkie obowiązki, które do tej pory rodzice dzielili między sobą. O wiele poważniejszy problem to głębia małżeńskiej traumy, która sprawia, że żyjący zamyka się w sobie, pogrąża w żałobie i przestaje w ogóle przytulać dzieci.
Tymczasem one przeżywają śmierć najbliższych po swojemu, po dziecięcemu. Najmłodsze z nich odczuwają stratę rodziców bardzo dosłownie, somatycznie. Reagują płaczem, nocnym moczeniem, sennymi koszmarami, problemami z łaknieniem, nadmiarowym snem czy hiperkontrolą emocji. Niedostatek czułości to dla maluchów źródło olbrzymich cierpień. Trudno wymagać od nich w takiej sytuacji racjonalnych zachowań.
Przerażony rodzic wsłuchuje się więc często ze ściśniętym sercem w dziecięcy płacz i wołanie: „Mamo, mamo, ja chcę do mamy!”, „Przyjdź do mnie, mamo!”, „Gdzie jesteś, mamo?”. A przecież dosłownie kilka chwil wcześniej, przez wiele minut tłumaczył dziecku, że mama umarła. I wydawało mu się wówczas, że został dobrze zrozumiany. – Tego rodzaju reakcja jest zupełnie normalna. Dziecko przyzwyczaiło się, że mama przychodziła do tej pory na każde jego zawołanie. I to zawsze działało. Potrzeba czasu, często kilku tygodni, by dziecko zrozumiało, że to nie przynosi żadnych efektów – mówi ks. Jan.
Nie powinniśmy także dziwić się, że po tym okresie maluch przestanie w ogóle rozmawiać i wspominać o zmarłym rodzicu. Zanim jednak powiemy „co za paskudny, niewdzięczny dzieciak ”, zastanówmy się, dlaczego tak się dzieje. Otóż, powodem takiego zachowania nie jest wcale brak wrażliwości, miłości czy krótka pamięć, ale naturalna reakcja obronna – wyparcie ze świadomości postaci matki, aby nie przysparzać sobie większych cierpień.
Odchodzenie bajkowe
Dzieci bardzo długo nie potrafią zrozumieć, czym tak naprawdę jest śmierć. Te nieco starsze, u których dopiero zaczyna wykształcać się myślenie abstrakcyjne, pojmują odchodzenie w kategoriach trochę bajkowych. – Nie wolno do nich mówić symbolami czy eufemistycznymi sformułowaniami w stylu „twój tata odszedł”, „twoja mama odeszła”, no bo jeśli odeszli, to przecież wrócą – mówi ks. Kaczkowski, przypominając także, że kilkuletnie dzieci nie mają wykształconego poczucia czasu. – Dla nich takie słowa jak „na zawsze” albo „nigdy” tak naprawdę niewiele znaczą. Dla dziecka „na zawsze” można ewentualnie oddać gumę do żucia – przypomina szef puckiego hospicjum.
Dzieci potrzebują więc konkretnej informacji, opisującej śmierć w sposób dosłowny. Zatem jeśli ktoś umarł, oznacza to, że jego serce nie bije, krew nie krąży, ciało robi się zimne. Zmarły wygląda tak jakby spał, ale nie śpi, bo nie żyje – nie rusza rękami, nie rusza nogami i już nigdy nie będzie nimi ruszał. – Zdaję sobie sprawę, że z pespektywy osoby dorosłej wygląda to dosyć makabrycznie. Szczególnie biorąc pod uwagę nasz lęk przed śmiercią i traktowanie jej jako tematu tabu. Ale dzieci potrzebują właśnie takich dosłownych fenomenów śmierci – przekonuje ks. Kaczkowski.
Doświadczenie jednorazowe
Zdaniem psychologów najtrudniejszy dla dziecka, z punktu widzenia żałoby, jest wiek, kiedy zaczyna ono pełniej wykorzystywać myślenie abstrakcyjne – a więc pierwsze trzy, cztery lata szkoły podstawowej. Dla 7–10-latka moment, w którym uświadamia sobie, że już nigdy nie zobaczy najbliższej osoby, jest o wiele bardziej szokujący niż dla człowieka dorosłego. Dziecko nie ma bowiem doświadczenia odchodzenia, tracenia. Nie zna pojęcia „czasu leczącego rany”, a takie kategorie jak „za dziesięć lat”, „za dwadzieścia lat” to dla niego niezwykle odległa, niemal nierealna perspektywa. Ba, nawet dla nastolatka doświadczenie straty jest zaledwie jednorazowym przeżyciem.
W rezultacie dziecko reaguje często na śmierć rodzica w sposób niekontrolowany: agresją, złością, złym zachowaniem, problemami w nauce, albo przeciwnie – nadmierną hałaśliwością, przesadną wesołością czy skłonnością do zabawy. – My, dorośli, często wbijamy dziecko w kolejną traumę, krzycząc na nie, że nie przeżywa żałoby tak, jak byśmy chcieli. I niepotrzebnie wołamy: „ty smarkaczu, matka ci umarła dwa tygodnie temu, a ty jak się zachowujesz?!” – kręci głową ks. Kaczkowski, wyjaśniając, że tym samym po raz kolejny popełniamy błąd w postaci przykładania do dzieci miar naszej dorosłej żałoby.
Często zapominamy również o tym, że dziecko nie potrafi przez dłuższy czas skupić uwagi na jednej rzeczy. – Pogra w piłkę, wróci do domu, przypomni sobie o stracie matki, znowu zacznie płakać, ale po 15 minutach włączy komputer, aby przejść kolejny poziom ulubionej gry. To zupełnie naturalne postępowanie –
przekonuje ks. Jan i zwraca uwagę na jeszcze jedno specyficzne zachowanie dzieci: otóż wiele z nich przeżywa żałobę w sposób opóźniony. Nierzadko rok, dwa lata po śmierci rodzica, najczęściej wtedy, kiedy współrodzic upora się już ze swoją żałobą. Ale owa „spóźniona żałoba” jest wbrew pozorom dobrym objawem – to znak, że dziecko znowu czuje się bezpieczne.
Wściekłość i żal
Ks. Jan wyraźnie zastrzega, że nie lubi określenia „dzieci osierocone”. – Wolę raczej mówić „dzieci, które straciły rodziców”. Chcę przez to położyć nacisk na psychologiczny i duchowy aspekt nowej sytuacji, w jakiej one się znalazły – wyjaśnia kapłan i dodaje, że o tym poważnym problemie nadal stanowczo zbyt mało się dyskutuje.
Tymczasem w ubiegłym roku tylko w puckim hospicjum swoich najbliższych straciło siedemnaścioro dzieci. I to właśnie dla nich ks. Kaczkowski stworzył Fundusz Dzieci Osieroconych przy Puckim Hospicjum Domowym pw. św. Ojca Pio. W jego ramach rozwija całoroczną opiekę psychologiczną i terapeutyczną – zarówno indywidualną, jak i grupową – nad konkretnymi dziećmi. Z podobną akcją rusza także Fundacja Hospicyjna, znana z ogólnopolskiej kampanii „Hospicjum to też życie”.
– Nie chcemy, aby dzieci zostały same w czasie żałoby. Ale nie wymagamy od nich żalu na pokaz i nie mówimy im, co mają czuć. Staramy się raczej pomagać im przy pomocy wykwalifikowanych psychologów w lepszym rozumieniu i radzeniu sobie z własnymi emocjami – zaznacza szef puckiego hospicjum. Bo przeżywanie żałoby to nie tylko żal i smutek, ale także wiele innych stanów emocjonalnych: złość, agresja, nieakceptowanie siebie, zagubienie, rozdrażnienie, brak skupienia, apatia, wściekłość – na siebie, na otoczenie, na mamę, która umarła. Albo irracjonalne poczucie winy: „bo byłem niegrzeczny”, „bo nie słuchałem mamy, kiedy chorowała”, „bo tuż przed jej śmiercią przyniosłem ze szkoły jedynkę”.
Rzym „na wypasie”
Działalność Funduszu Dzieci Osieroconych ma także swoje drugie, radośniejsze oblicze.
W zamierzeniu ks. Jana jest wyjazd dzieci do Rzymu. Ale nie taki typowy, parafialny w stylu „stary jelcz, karimata i paprykarz szczeciński w plecaku”, tylko wycieczka w dobrym standardzie. „Na wypasie” – jak mawiają najmłodsi podopieczni hospicjum. Dzieci lecą więc samolotem w obie strony, śpią w dobrym hotelu w centrum Rzymu, spotykają się z ambasadorem RP przy Stolicy Apostolskiej i nowym ambasadorem RP przy Republice Włoskiej. Codziennie jedzą w innej restauracji: raz jest to typowa włoska pizzeria, innym razem egzotyczna kuchnia chińska. – Nie chodzi tutaj o jakąś wielką rozrzutność, bo w marcu, przed sezonem, to wcale nie jest takie drogie. Chcę raczej zapoznać dzieci z włoską kulturą, a także nauczyć je zwykłej umiejętności bycia razem, rozmawiania, nienudzenia się ze sobą – wyjaśnia ks. Kaczkowski.
I właśnie owo „bycie razem”, oprócz przeżyć religijnych, stanowi o istocie całego wyjazdu.
– W czasie pobytu w Rzymie właściwie w ogóle nie rozmawiamy o tym, że nie mamy rodziców. Bo to jest oczywiste – modlimy się za nich przy grobach Jana Pawła II i św. Piotra, ale nie powtarzamy tego jak mantry. Dzieciaki nie muszą też wreszcie tłumaczyć innym swojej sytuacji i opowiadać, jak się czują, bo tutaj wszyscy mają podobne doświadczenia. Ten oddech psychiczny jest dla nich niezwykle ważny – tłumaczy ks. Jan.
Dzieci dzieciom
Marzenia ks. Kaczkowskiego stały się realne dzięki wsparciu ze strony „Lokomotywy” – Niepublicznej Szkoły Podstawowej z Sopotu. Dzieci i rodzice z tej szkoły już tradycyjnie w okresie przedświątecznym angażują się w dzieło pomocy charytatywnej. Tym razem wraz z zaprzyjaźnionymi artystami postanowiły wydać płytę z kolędami. Ku zdziwieniu wszystkich, z małej, garażowej produkcji „wykluła się” bardzo fajna, świetnie wydana płyta, w której nagraniu wzięli udział tak znani artyści jak Czesław Mozil (kojarzony bardziej jako „Czesław Śpiewa”), Robert „Litza” Friedrich czy trójmiejski jazzman i akordeonista Cezary Paciorek. Całkowity dochód ze sprzedaży płyty przeznaczony jest właśnie na działalność Funduszu Dzieci Osieroconych oraz na wyjazd pielgrzymkowo-wycieczkowy dzieci do Rzymu. Płytę, w cenie 15 zł, można cały czas kupić przez stronę internetową hospicjum (www.hospitium.org) lub stronę Szkoły Podstawowej „Lokomotywa” (www.lokomotywa.edu.pl).
Ks. Kaczkowski podkreśla także, że dzieci z Sopotu, pomagając dzieciom z Pucka, otrzymują najlepszą z możliwych lekcję wrażliwości. Okazuje się bowiem, że o chorobie, śmierci, cierpieniu można rozmawiać z 6–7-letnimi dziećmi w sposób niewywołujący u nich dodatkowego cierpienia. Publiczny występ, scena, studio nagrań – wszystko to sprawia, że dzieci uczą się i jednocześnie świetnie bawią. I bardzo szybko dojrzewają. – Jechaliśmy któregoś dnia z „Lokomotywą” do sopockiego radia – opowiada ks. Kaczkowski – śpiewaliśmy kolędy i w pewnym momencie zapytałem dzieci, dlaczego to robią. Odpowiedziały w sposób, który mnie niezmiernie wzruszył: „Bo tamte dzieci już nie mają rodziców, a my jeszcze mamy”.