W notkach biograficznych, w publicznych wystąpieniach, w wywiadach, w książkach jest wszystko, co powinniście Państwo wiedzieć na temat księdza Jana Kaczkowskiego. Wszystko. „Wybebeszył” się w nich dokumentnie, całkowicie i absolutnie szczerze. Jako Kapłan i jako Człowiek. Bez lukru, bez zadęcia, bez podkoloryzowania, ale i bez cienia jakiejkolwiek cierpiętniczej kokieterii. Mogę o tym zaświadczyć z całą mocą naszej ponad dziesięcioletniej znajomości. A miałem wielkie szczęście poznać Go, zanim jeszcze stał się postacią publiczną, rozchwytywaną przez media i zanim dorobiono mu – po trosze za jego zgodą – gębę „onkocelebryty”. Zawsze taki sam. Od naszego pierwszego spotkania na korytarzach puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio, przez kolejne rozmowy, aż po niezwykle ciężki czas – już „po śmiertelnej diagnozie” i wreszcie ten ostatni, wspomniany już okres „onkocelebrytyzmu”. Z jedną różnicą: w tym ostatnim czasie miał wobec siebie nieco więcej złośliwej autoironii niż zwykle.
Nasze rozmowy… Napisałem kiedyś: Przegadaliśmy śmierć na wiele sposobów. Ale to nie do końca prawda. W rzeczywistości ja tylko słuchałem, a mówił on. Oprowadzał po hospicyjnych salach, odsuwał parawany, opowiadał o godności, o wartości ludzkiego życia aż do ostatniego tchnienia, dotykał żałoby, przywoływał ars bene moriendi – zapomnianą dziś niemal zupełnie średniowieczną „sztukę dobrego umierania”. Przewodnikował. Wskazywał. Uczył. Nie wszystko zawierało się w konkretnych słowach. Obserwowałem na przykład ten jego cudowny dystans do samego siebie, zastanawiając się: czy ja kiedykolwiek będę też tak potrafił? Tak jak wtedy, kiedy napisałem o nim krótką notkę, którą zatytułowałem: „Jan Niezbędny”. Śmiał się z tego reklamowego skojarzenia, mówił, że w obecnym stanie zdrowia to faktycznie nic tylko owinąć go w celofan. A potem nagle spoważniał: „Ale wiesz, co się robi z takim zużytym celofanem? Fruu i do kosza…”.
I takim go właśnie zapamiętam: po mistrzowsku balansującego między humorem i powagą w opowiadaniu o rzeczach ważnych. Wszystko we właściwych proporcjach. Jak w tej scenie, kiedy siedzimy sobie w zalanym słońcem wykuszu jadalni w jego rodzinnym domu w Sopocie, wdychamy wiatr od morza (pięć minut spacerem do słynnego molo), Jan przedstawia mnie swoim rodzicom, mówiąc ze śmiechem: „Łukasz, dziennikarz, ale też pracuje w katokorporacji”. A kilka minut później mówi o pięknie Eucharystii w słowach naprawdę godnych wielkich mistyków Kościoła.
Doszliśmy więc do Przesiadki, o której tyle razy mówił… Jak to zakończyć? Mam na podorędziu gotowca, schowanego w szufladzie i czekającego na taką właśnie okazję. Ale zamiast tego pozwolę sobie dołączyć do słów, które współpracownicy ks. Kaczkowskiego dopisali na końcu ostatniego filmiku, jaki umieścił na swoim wspaniałym vlogu „Smak życia”: „Jan, jesteśmy Panu Bogu wdzięczni za Ciebie”.