Jedną z pierwszych Pańskich autorskich interpretacji muzyki jazzowej był listopadowy recital w Filharmonii Narodowej z cyklu „Jazz w Filharmonii”, zagrany w 1978 r. Teraz, po blisko 40 latach, na płycie Swing revisited ukazuje Pan nowe oblicze swojej miłości do jazzu i soulu. Na ile, po tylu latach, zmieniło się Pana podejście do tego gatunku muzyki?
– Słuchając nagrań z Roger Berg Big Band, przekonuję się, że potrzebowałem trochę czasu, aby wyśpiewać tę muzykę zgodnie z intencją mojej duszy. Od zawsze marzyłem, aby należeć do kręgu wykonawców muzyki jazzowej i swingowej. Przyznaję, w latach 70. miałem dość akademickie podejście do bycia „wyjątkowym” jazzmanem; coś w stylu – chcesz być awangardowy, to weź na warsztat coś ładnego i to zepsuj… Tego rodzaju filozofia okazała się ślepą ulicą. Dlatego też w którymś momencie odwróciłem się od tego repertuaru w celu poszukania własnego stylu i języka wyrazu.
Na czym polegały te poszukiwania?
– Ich mianownikiem był język polski. Jeżeli istnieje dziś coś takiego jak moja, rozpoznawalna melodia i styl, to ukształtował je właśnie ten język.
Za co właściwie kocha Pan jazz?
– Za to, że jest muzyką improwizowaną. Tak, Chopin improwizował… Liszt i Bach też… Ale to coś innego niż jazz, który ujawnia korzenie afrykańskie, europejskie i muzyczne dokonania Ameryki Południowej. Spotkanie z sobą tych na pozór różnych światów jest dla mnie chyba najpiękniejszym odkryciem w życiu. Jazz ma też taką cechę, której z wyjątkiem muzyki barokowej brakuje kompozycjom klasycznym – dający się odczuć podskórnie nerw, puls. Fascynuje mnie, że jazz można dobrze grać, wcale się go nie ucząc, nie mając partytury. Tutaj liczy się wyobraźnia i indywidualne umiejętności.
Wnioskuję, że dzisiejszego Stanisława Sojki nie byłoby bez jazzu…
– Dobrze Pan ujął. Jazz jest moją filozofią. Czuję się i jestem jazzmanem. Wcześniej jednak zauroczył mnie barok. Słucham go do dziś jako meloman.
Jestem jazzmanem, czyli kim?
– To znaczy czuję w sobie wolność. Nigdy nie zagram czegoś tak samo. To poczucie autonomiczności, nawet w zespole, to gwarancja spełniania swojego talentu.
Grywa Pan w różnych instrumentalizacjach – z orkiestrą, sekstetem, jako „Sojka & Kolektyw”. W których składach czuje się Pan najlepiej?
– … „Sojka & Kolektyw” spełnia wszystkie warunki bycia najlepszym i pierwszym z prawdziwego zdarzenia zespołem w moim życiu. Pracujemy razem już jedenaście lat. Wszystko zaczęło się w Wąchocku, w pracowni śp. Michała Zduniaka. Jesteśmy Legią Cudzoziemską. Na co dzień każdy robi swoje. A gdy już się spotkamy, to robimy „moje”. Dzięki tak różnym doświadczeniom nasza muzyka się zmienia, a jednocześnie może pozostawać wciąż rozpoznawalną. Nie gramy według ścisłych partytur czy aranżacji. Interesują nas jedynie podstawowe elementy architektury utworów. Wszystko inne to improwizacja. Wyjątkowe jest też to, że mój zespół składa się głównie z muzyków wytrawnych, przy których rozwijają skrzydła utalentowani młodzi artyści.
Czy można powiedzieć, że od młodych muzyków także i Pan się czegoś uczy?
– Tak – entuzjazmu, kontaktu z muzyką, która „dzieje się” obecnie. Pozostanie przy własnych fascynacjach umiejscawia człowieka w historii i grozi oderwaniem od realnego spojrzenia na współczesne możliwości muzyczne i wokalne. Warsztatowo obecne pokolenie jest o wiele bardziej kompetentne niż moje sprzed lat. Same kompetencje jednak nie dają muzyce duszy. Ona łaknie doświadczenia, poruszenia, smutku, radości, wzruszenia… Przeżycia dają komfort świadomego mówienia o tym, co jest lub może być ważne.
Co teraz mówi Pańska jazzowa dusza?
– Wiele dobrych słów. Przeżywam piękny czas. Skończyły się obowiązki rodzicielskie, co daje mi nową przestrzeń twórczą i wewnętrzne poczucie lekkości. Czuję, jak rozwija się we mnie „nowa wolność”.
Już w 1981 r. przybliżył do niej Pana album Blublula, nagrany z Wojciechem Karolakiem. Istnieje coś takiego jak definicja jazzu Sojki i Karolaka?
– Nasz jazz to wielkie święto. Do dziś z sobą grywamy. Mało kto wie, że nigdy nie mieliśmy z sobą żadnej próby – no, może czasem tylko akustyczną. „Z drogi” wchodzimy z sobą w porozumienie.
Co jest jego istotą?
– Znalezienie wspólnego pulsu. Wojtek cokolwiek zagra, to zawsze swinguje. Potrafi grać jak cały bigband. Poza tym Wojtek to człowiek odważny, który wbrew zakazom tzw. autorytetów PRL-u wykonywał muzykę jazzową. Co więcej, nigdy nie przeszedł na emeryturę. Ma już w sobie taki benedyktyński sposób na życie – praca i jeszcze raz praca. Ilekroć gramy, doświadczam rasowego jazzowania.
Który z jam session zapamiętał Pan najbardziej?
– Chyba najciekawszym był ten w Klubie „Remont”. Spotkałem wtedy reprezentantów nowego mainstreamu jazzowego: Helmuta Nadolskiego, Sławka Kulpowicza, Tomka „Szakala” Szukalskiego… Kiedyś jam session to było naprawdę coś. Na przykład w trakcie warszawskiego Jazz Jamboree nie można było tak sobie wejść na scenę. Były zapisy. Ktoś kierował „ruchem”. Chętnych było wielu, a do rana zostawały trzy godziny… Szkoda, że jam session przechodzi do historii. W czasach gdy zaczynałem, jazz był w swoim piku na europejskich i światowych scenach. Przełom lat 70. i 80. w jakimś sensie to był początek końca jego hegemonii. Nawet w towarzystwie rock and rolla jazz potrafił dynamicznie się rozwijać w rytmie muzyki Gila Evansa, Mela Lewisa i wielu innych. W tym klimacie jam session był często pierwszym miejscem zaistnienia dla szerszej publiczności danego artysty…
…który mógł być na tyle doceniony, aby suportować koncert Raya Charlesa, jak zdarzyło się to w Pana przypadku w 1984 r.
– Tak naprawdę, to nigdy się bezpośrednio nie spotkaliśmy. Mieliśmy obok siebie garderoby. Nie starczyło mi odwagi, aby podejść i się przedstawić, przywitać. Myślałem: „Nie będę mu zawracać głowy. Wystarczy mi fakt, że gram dla ponad dwutysięcznej publiczności właśnie przed Nim”. Poza tym wiedziałem, że przed samym wyjściem na scenę artyści nie są z reguły rozmowni i towarzyscy. Wolą pozostawać w swoim świecie. Przeżywają chwile skupienia, które mimo wszystko jest pewnym napięciem. Niezależnie od tego to był bardzo ważny moment na mojej twórczej ścieżce. Śpiewałem m.in. utwory Raya Charlesa. Publiczność bardzo serdecznie przyjęła interpretację Hallelujah I love her so i inne. Byłem szczęśliwy, ale przecież za moment miał zaśpiewać je sam ich twórca. Dobitnie sobie wtedy uświadomiłem, że nie pochodzę z Delty Missisipi, tylko z Gliwic na Górnym Śląsku. Mam skrajnie inne doświadczenia niż te amerykańskie. Lepiej będzie jak zajmę się śpiewaniem tego, co może być postrzegane jako „moje” i oryginalne już przez sam fakt, że pokażę muzyczne tradycje miejsca, z którego pochodzę.
Swoim muzycznym mistrzom dedykuje Pan płyty, by wymienić m.in.: Agnieszkę Osiecką, Czesława Miłosza i Czesława Niemena. A kogo chciałby Pan słyszeć na płycie, która, powiedzmy za 70 lat, będzie nagrana w hołdzie dla Pańskiej twórczości?
– Ja się po prostu cieszę, jak ktokolwiek teraz chce i kiedyś może zapragnie zaśpiewać moje piosenki. Nie chodzi o mnie, ale o moją twórczość. Myślę, że ci, którzy śpiewają Tolerancję, zazwyczaj nie wiedzą, że jestem jej autorem.
Tolerancja to chyba najbardziej znana Pana piosenka. Czy są w Pana repertuarze utwory, które mimo walorów kompozytorskich są „smutnymi dziećmi” i nie cieszą się dużym uznaniem?
– Nie wiem, czy „smutne”, ale na pewno „piękne dzieci”, jak na przykład utwór Hard to Part z płyty Acoustic. Mówi o rozstaniu z kimś, kto odchodzi na zawsze. Muzyczny kunszt kompozycji wzmacnia kwintet smyczkowy – aranż napisany przez Jana Kantego Pawluśkiewicza. A tak na dobrą sprawę to radiowe hity powstają w chwili – powiedzmy – nieuwagi. Nie można założyć, że „teraz napiszę hit”.
Co oznacza być prawdziwym artystą?
– Frank Zappa, zapytany kiedyś: „Kim pan właściwie jest? artystą, naukowcem, muzykiem, a może literatem?”, odpowiedział – jestem na służbie.
„Jestem na służbie”, czyli…
– …Robię to, co umiem najlepiej… Tworzę, śpiewam, gram… Sprowadza się to do tego, aby nie przegapić momentu, w którym trzeba odczytać swoje powołanie i być zdolnym, aby za nim pójść. Sławnych na cały świat artystów nieraz podziwiałem, ale nigdy nie marzyłem, aby być tak „wielkim” jak oni. Przede wszystkim chciałem być świetnym muzykiem, którego zaakceptują mistrzowie i środowiskowy cech. Chciałem być gotowy wyruszyć w drogę… Nie po to, aby zarobić przysłowiowy milion dolarów, ale żeby to, co kocham, wykonywać przez całe życie. Parę razy byłem medialnie sławny i nic mi się od tego „nie stało”. Najważniejsze, że to mnie nie zatrzymało w podążaniu moją własną drogą. A przecież mogło. Namacalnym tego przykładem jest nieżyjąca już Amy Winehouse. Jako młoda dziewczyna nie uniosła ciężaru popularności. Była na niego za młoda. „Aby się dowiedzieć czegoś o życiu, trzeba żyć wystarczająco długo” – powiedział pod koniec filmu o niej Tony Bennett. Sztuką jest przetrwać w swoim fachu.