Logo Przewdonik Katolicki

Dramat socrealisty

Andrzej Wróblewski był artystą niejednoznacznym, żyjącym w trudnych czasach. Na jego obrazy w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej możemy spojrzeć – dosłownie – z dwóch stron.

Obecny w albumach i podręcznikach, w tych ostatnich szczególnie ze względu na poruszający cykl obrazów zatytułowany Rozstrzelanie, owiany legendą tragicznej śmierci lecz tak naprawdę mało znany. Andrzej Wróblewski był obecny głównie w kontekście sztuki powojennej, jako ten, który najmocniejszymi środkami oddawał grozę wojny. Postaci o trupioniebieskiej barwie wciąż robią wrażenie, podobnie jak te nieposkładane, rozczłonkowane, rozbite, ledwo trzymające się płótna. Ale jest jeszcze inny Wróblewski, ten od kolorowych barwnych abstrakcyjnych światów, kosmosów swobodnie dryfujących. I jeszcze ten od strasznych autoportretów. I ten wierzący w socrealistyczną ideę.
 
Nowe spojrzenie
Pierwsze zaskoczenie jest takie, że kuratorem wystawy malarza znanego właściwie tylko w Polsce jest obcokrajowiec. Eric de Chassey, wybitny badacz malarstwa powojennego, kurator ważnej wystawy zatytułowanej „Starting from scratch, as if painting had never existed before” (Zaczynając od zera, tak jakby malarstwo nigdy nie istniało), zorganizowanej w Lyonie, Wróblewskim zainteresował się przypadkiem kilka lat temu. Przygotowując wspomnianą wystawę, dostał do rąk katalog trwającej wówczas ekspozycji dzieł Wróblewskiego w Muzeum Narodowym w Warszawie. Wystarczył mu rzut oka na zamieszczone w nim reprodukcje, by wsiąść w samolot i przylecieć do Polski.  Uważa, że dotąd na twórczość Wróblewskiego patrzono tylko z polskiej perspektywy, on chce to zmienić. Z pomocą Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie zorganizował w 2012 r. seminarium badawcze i międzynarodową konferencję poświęconą Wróblewskiemu. Obecna wystawa jest jej owocem. Dzięki Ericowi de Chassey Wróblewski wyruszy w świat, do Madrytu, gdzie wystawę będzie można obejrzeć w Muzeum Narodowym – Centrum Sztuki im. Królowej Zofii. Francuski kurator nie pokazuje retrospektywy, skupia się na dwóch momentach twórczości artysty, które są według niego kluczowe dla Wróblewskiego języka sztuki. Lata 1948–1949, czyli początek jego drogi jako malarza, kiedy dopiero wymyśla swój język malarski, oraz lata ostatnie jego życia, 1956–1957, kiedy po okresie fascynacji socrealizmem odchodzi od niego i chce zacząć na nowo, od początku.
 
Dwie strony obrazu
„Recto/Verso” to tytuł wystawy, której narracja została zbudowana wokół obustronnie zamalowanych płócien. W ten sposób nigdy jeszcze nie oglądaliśmy prac Wróblewskiego. Byliśmy zdani na wybór kuratora lub właściciela obrazu. W Muzeum Sztuki Nowoczesnej obrazy powieszono w przestrzeni tak, że możemy widzieć je z obu stron. Niektórzy krytycy twierdzą, że Wróblewski nie zamalowywał płótna z obu stron ze względów ekonomicznych. Robił to celowo, oba wizerunki mają się uzupełniać, dopowiadać albo zaprzeczać sobie. Odbiorca dzieła ma sobie sam wybrać odpowiednią dla niego stronę, ma sam wybrać sobie odpowiedź. Czasem awers i rewers nie mają ze sobą nic wspólnego, ale często malarz nadaje dwustronnym obrazom przeciwstawne konteksty. Na przykład kiedy zderza ze sobą portret z abstrakcją. Wróblewski posługiwał się bowiem równocześnie dwoma językami: malarstwem figuratywnym i abstrakcją. Z jednej strony pociągała go właśnie abstrakcja jako nowy język współczesności, z drugiej strony o koszmarze wojny chciał mówić poprzez sztukę figuratywną. Ale nawet ona nie była u niego realistyczna. Wystarczyło wprowadzić niebieską barwę, która przypominała kolor trupa, rozkładających się zwłok, by zwyczajna tematyka stała się niepokojąca. Urodzony w 1927 r. Andrzej Wróblewski doskonale pamięta wojnę. Jest nastolatkiem, kiedy po przeprowadzonej w rodzinnym domu przez Niemców rewizji umiera na zawał serca jego ojciec. Na jego oczach. W 1949 r. Wróblewski, student Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, namalował cykl ośmiu obrazów ukazujących uliczne egzekucje. Przygotował je na mającą się odbyć w 1950 r. antywojenną wystawę, którą chciała zorganizować kierowana przez niego Grupa Samokształceniowa (należał do niej m.in. jego kolega z Akademii, Andrzej Wajda). Teza programowa Grupy akcentowała konieczność sztuki, w której estetyka nierozerwalnie byłaby złączona z ideologią. Wspomniany cykl nosił tytuł Rozstrzelanie. Obok tych figuratywnych obrazów Wróblewski w tym samym czasie malował abstrakcyjne, geometryczne wizje. Chciał, żeby były wieszane na przykład w świetlicach przyzakładowych, by rozweselały robotników.
 
Kolor śmierci
Wierzył w socrealizm, w sztukę zaangażowaną, która jest zdolna zmienić świat. Z drugiej strony, w jego obrazach taki idealny świat nie istnieje, zawsze gdzieś widać jakiś feler. Nawet w czasach zaangażowania w socrealizm był jednak artystą niezrozumianym. Nie podobał się prymitywizm formy, deformacje i uproszczenia rysunkowe. Nie podobały się nawet Rozstrzelania, no bo właściwie kto strzela? Wróblewski pokazywał tylko ofiary, a pamiętajmy, że były późne lata czterdzieste. Wspomniany cykl zaistniał dopiero po śmierci malarza. Obok niego na wystawie zostały pokazane inne płótna z tego okresu: Spacer zakochanych, Matka z zabitym synem, Dziecko z zabitą matką. Błękitem namalowana postać należy do świata umarłych.
Dzisiaj jego prace socrealistyczne budzą jednak zażenowanie. I nic nie pomoże tłumaczenie, że robił to z przekonania, że artysta może wpłynąć na masy, że może zmienić rzeczywistość i społeczeństwo. Żądał upartyjnienia szkół artystycznych, pisał listy do najwyższych władz, piętnował profesorów, był żarliwym komunistą. Po śmierci Stalina, w czasie odwilży, szukał nowego języka dla swojej sztuki. Zrezygnował z dużych ekspresyjnych płócien na rzecz małych formatów, akwarel na papierze. Seria Ukrzesłowień pokazuje kobiety wciśnięte w krzesła, przybierające ich kształty. To uprzedmiotowieni ludzie, odczłowieczeni. Kilka obrazów składa się na cykl Człowiek rozdarty: na anonimowej ludzkiej sylwetce widzimy pęknięcia, rozdarcia. To obraz rozpaczy, Wróblewski wciąż patrzy na świat bez nadziei. Z pewnością odczuwa odrzucenie, bo nie chcą go ani koledzy ze studiów, ani salony, ani partia. Prawdopodobnie ma depresję. Umiera w wieku 30 lat w niewyjaśnionych okolicznościach. Znaleziono go w marcu 1957 r. na drodze do Morskiego Oka. Legenda mówi o samobójstwie, ale tego nie wiadomo.
Warszawska wystawa chce Wróblewskiego na siłę wprowadzić w nowe konteksty. To zupełnie niepotrzebne szukanie zależności tam, gdzie ich wcale nie ma. Chcemy czy nie, to postać tragiczna. Tak jak tragiczne były tamte czasy, od których nie da się uciec.
 

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki