Coraz częściej pojawiają się głosy wieszczące, że po Wielkanocy (tej prawosławnej) należy spodziewać się inwazji rosyjskich wojsk na Ukrainę. Być może są to tylko strachy na lachy, bo do wszelkich doniesień ze Wschodu powinniśmy podchodzić dziś ostrożnie i z umiarem. Część z nich wydaje się zresztą celowo wypuszczana przez Rosjan dla podgrzewania atmosfery i „siania” fermentu. Jednocześnie jednak świat nie może pozwolić sobie na powtórkę z międzywojnia i zgubną taktykę appeasementu (zaspokajania), jaką stosowano wobec roszczeń Hitlera. Złych skojarzeń jest tutaj aż nazbyt dużo.
Anschluss Krymu
Widmo kolejnej globalnej wojny, tak bardzo ciążące nad dzisiejszymi stosunkami politycznymi w Europie, bierze się przede wszystkim ze sposobu, w jaki putinowska Rosja sięgnęła rok temu po Krym. Zachodni historycy zwracają uwagę, że wszystko rozegrało się na podobnej zasadzie, na jakiej hitlerowskie Niemcy dokonywały „bezkrwawych” zdobyczy terytorialnych przed 1 września 1939 r. Prof. Andrzej Paczkowski, wskazując na owo podobieństwo, przypomniał, że Adolf Hitler zajął część terytorium ówczesnej Czechosłowacji,wykorzystując fakt, że mieszkało tam wówczas wielu Niemców. Dokładnie tych samych argumentów użył rok temu rosyjski prezydent. „Putin ma dobre hasło: przyłączamy naszych odłączonych braci, wracają do macierzy” – zauważył Paczkowski.
Sam Władimir Putin zachował w tym przypadku więcej pozorów niż wódz „tysiącletniej Rzeszy”, organizując referendum mające dać przynajmniej złudzenie demokratycznego i legalnego działania. Tu z kolei pojawia się analogia do „woli ludu”, wyrażonej w kwietniu 1938 r. przez mieszkańców Niemiec i Austrii. W karykaturalnym plebiscycie zorganizowanym przez hitlerowców odpowiadali oni na pytanie: „Czy zgadzasz się z połączeniem Rzeszy Niemieckiej z Austrią?”. Według oficjalnych wyników „tak” powiedziało wówczas 99 proc. obywateli obu państw.
Teraz historia się powtórzyła. 16 marca 2014 r. w referendum na Krymie blisko 97 proc. jego uczestników zagłosowało za wejściem półwyspu w skład Rosji. Jedyna różnica polega na tym, że współczesny Zachód, w przeciwieństwie do ówczesnych mocarstw, nie uznał takiego „zjednoczenia”. Trudno jednak żeby było inaczej, skoro nawet skrajnie prorosyjscy politycy, tacy jak choćby były kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder, stwierdzili, że wcielenie Krymu do Federacji Rosyjskiej odbyło się z rażącym naruszeniem prawa międzynarodowego. Nie zmienia to jednak faktu, że Putin jest w zasadzie bezkarny w swoich agresywnych działaniach. Rosyjski prezydent doskonale wie, że Zachód poza protestami i sankcjami ekonomicznymi, nie ruszy palcem w obronie terytoriów, które Moskwa uważa za „swoje”. A co Rosja uważa za swoje? No cóż, to już jest kwestia interpretacji kremlowskich historyków.
Wiele wskazuje jednak na to, że rację ma gen. Wesley Clark, były dowódca wojsk NATO w Europie, który stwierdził kilka dni temu: „To poważny błąd, jeśli myślimy, że cele Putina są ograniczone do Ukrainy”.
Im gorzej, tym lepiej
Echa dawnej totalitarnej propagandy można także odnaleźć w sposobie, w jaki Kreml komunikuje się ze światem i z własnym społeczeństwem. Putin jest oczywiście przedstawiany w tych przekazach jako silny, ale zarazem zatroskany i miłujący pokój mąż stanu; nawiasem mówiąc do pewnego czasu na „gołąbka pokoju” kreowany był również Adolf Hitler. Jednocześnie agresywne poczynania Rosji przedstawiane są jako akty historycznej sprawiedliwości (to kolejna analogia do hitlerowskiej propagandy), za co spotykają ją nieuzasadnione sankcje i represje. I takie komunikaty otrzymują każdego dnia rosyjscy obywatele. Sankcje ekonomiczne określa się natomiast jako ciosy wymierzone nie w Kreml, ale we wszystkich Rosjan. W efekcie wierzą oni święcie, że właśnie to jest główną przyczyną coraz trudniejszej sytuacji gospodarczej kraju, a nie pikujące w dół ceny ropy i gazu ziemnego. Takie przekonanie uruchamia oczywiście przekorę wobec „zachodnich krzywdzicieli” i powoduje jeszcze większe zwarcie szyków w narodzie. I ta taktyka doskonale się sprawdza – poparcie dla rosyjskiego przywódcy wcale nie spada i utrzymuje się od czasu aneksji Krymu mniej więcej na poziomie 80-85 proc. Pomagają w tym starannie wyreżyserowane propagandowe przedstawienia w rodzaju niedawnego ogromnego wiecu pod murami Kremla na cześć pierwszej rocznicy przyłączenia Krymu do Federacji Rosyjskiej. Padają podczas nich słowa, które są muzyką dla rosyjskiej narodowej dumy: „W Rosji zawsze uważano, że Rosjanie i Ukraińcy to jeden naród. Ja tak uważam nadal” – mówił niedawno Władimir Putin, niedwuznacznie sugerując, co sądzi o kwestii suwerenności swojego zachodniego sąsiada.
Znaczna część machiny kremlowskiej propagandy jest zresztą skierowana na zewnątrz. Na jej użytek powstają różne chwytliwe i znajdujące posłuch w tamtejszym społeczeństwie bajki – np. wyprodukowana przez związaną bezpośrednio z Kremlem „Rossijskają Gazietę”, informacja o tym, że Polacy rzekomo pragną odbudować dawną potęgę Rzeczypospolitej i na czele wspólnych polsko-litewsko-ukraińskich sił ruszyć na podbój Moskwy.
I naprawdę nie należy tych historyjek bagatelizować. „W Rosji rola kanałów telewizyjnych jest znacznie większa niż w USA czy w Europie” – stwierdza cytowany przez BBC, analityk mediów Dmitrij Niekrasow, wskazując, że około 90 proc. Rosjan uzyskuje większość informacji z telewizji, a dla ok. 55 proc. jest ona ich jedynym źródłem.
Propagandowi chuligani
Z tej perspektywy sprawą kluczowa staje się dla Kremla kwestia wygrania propagandowej bitwy o obchody 70. rocznicy zakończenia II wojny światowej. Dla Rosjan „Dzień Zwycięstwa” to najważniejsza data konstytuująca ich współczesną państwowość. Na dodatek jest to doskonała okazja do przedstawienia Rosji jako wyzwolicielki połowy Europy spod jarzma hitlerowskiego, a zarazem wielkiego światowego mocarstwa, z którego zdaniem i wolą muszą się liczyć wszyscy. Wiadomo już jednak, że ten scenariusz się nie powiedzie.
Do Moskwy na uroczystości 9 maja nie przyjadą ani premier Wielkiej Brytanii David Cameron, ani Kanclerz Niemiec Angela Merkel (która jednak będzie w Moskwie dzień później). Prawdopodobnie zabraknie także przywódców USA, Francji i kilku innych najważniejszych zachodnich państw. Powodem tej absencji jest oczywiście obecne zaangażowanie Rosji w konflikt na Ukrainie To prestiżowa porażka, która na pewno zaboli Putina. Tym bardziej że w grę wchodzi także cały czas alternatywny scenariusz obchodów, czyli zaproponowane przez Polskę uroczystości 8 maja na gdańskim Westerplatte. Niektórzy już boją się jednak reakcji Kremla. Część zachodnich publicystów, głównie lewicowych, przekonuje, że to tylko niepotrzebnie rozdrażni Putina i zaogni stosunki z Rosją. No cóż, wydaje się, że po prostu nie ma innego wyjścia: kiedyś musi przyjść czas na polityczne „non possumus”. Tym bardziej gdy mamy do czynienia z dzisiejszymi metodami działania Moskwy, które były szef polskiego MSZ Włodzimierz Cimoszewicz nazwał chuligaństwem propagandowym. To dobre określenie, tym bardziej że kremlowska propaganda z lubością posługuje się jeszcze innymi ulubionymi narzędziami cynicznych propagandzistów: prowokacją i pomówieniami. A wszystko to dzieje się w czasie, gdy Rosja prowadzi dziwną „hybrydową” wojnę na Ukrainie, nad Szkocją latają rosyjskie bombowce, a tamtejsze ministerstwo obrony urządza niezapowiedziany sprawdzian gotowości bojowej wojsk na masową skalę, przesuwając je na zachodnie granice kraju. Dokąd to wszystko prowadzi? To wie dziś tylko jeden człowiek na świecie: obecny gospodarz Kremla.