Logo Przewdonik Katolicki

Śmierć ludowa

Bartłomiej Gapiński
Kondukt pogrzebowy w drodze na cmentarz w 1929 r. Pogrzeb, ustępując rozmachem tylko weselu, był zasadniczym obrzędem w cyklu rodzinnym | fot. NAC

W kulturze chłopskiej śmierć była dostrzegalna w rytmie natury, przemianie przyrody, następstwie pór roku, wegetacji, ale też poprzez obecność tanatologii w ówczesnym ładzie społecznym oraz widoczny wpływ wiary katolickiej. Była zjawiskiem „oswojonym”.

Philippe Ariès, najbardziej wpływowy historyk śmierci z francuskiej szkoły „Annales”, będzie podkreślać, że w dawnych kulturach historycznych i etnograficznych zjawisko śmierci miało charakter rodzinny, wspólnotowy, zasymilowany, zrytualizowany. Owa „oswojona śmierć”, zdaniem tego XX-wiecznego historyka, kontrastowała ze śmiercią współczesną, którą on określał prowokacyjnie jako „zdziczałą” – bezsensowną, samotną, zmedykalizowaną (szpitalną), zepchniętą na margines. Zasadniczo, uprzedźmy wnioski tego tekstu, śmiercią oswojoną była śmierć na dawnej wsi polskiej. Nie oznacza to, że śmierć nie wywoływała trwogi, egzystencjalnie jest ona bowiem zjawiskiem tak trudnym, że budzi reakcje krańcowe. A absurd jest po prostu w nią wpisany. Vladimir Jankélévitch, jeden z najwybitniejszych filozofów śmierci w XX w., swymi kategorycznymi słowami nie daje nam w tej materii żadnych złudzeń, nawet pomimo widocznych sukcesów dzisiejszej medycyny: „Okazuje się, że chorób uchodzących za nieuleczalne ubywa jak śniegu wystawionego na promienie słońca. Jedyne, co zawsze pozostanie nieuleczalne, to śmierć, choroba chorób. Chorobę z definicji można leczyć. Wyjątkiem jest śmierć, choroba tych, którzy czują się doskonale”. Z drugiej strony jest jednak myślenie magiczne z wpisanym weń przekonaniem, że – co podkreślał z kolei folklorysta Piotr Kowalski – paradoksalnie „śmierć uwalnia od ograniczeń i przenosi zmarłego w krainę, gdzie nie ma przemijania, chorób i śmierci”. Czyli śmierć daje szansę uwolnienia od utrapień i samej śmierci. Kultura ludowa była zarówno umagiczniona (funkcjonowały w niej elementy tradycji przedchrześcijańskich, dawne wizje świata i zaświatów), jak i silnie oparta na wykładni religijnej – na nauce Kościoła katolickiego (zwłaszcza w duchu soboru w Trydencie). Wiara dawała podstawy do przeświadczenia, że zgon nie jest końcem. Właściwie przez cały rok obrzędowy (a ten pokrywał się zasadniczo z rokiem liturgicznym Kościoła) tę prawdę rozpatrywano. Podobnie było w przypadku cyklu rodzinnego. Oparciem był niewątpliwie Chrystus „zwycięzca śmierci” i Maryja towarzysząca w podróży na „tamten świat”.

Wiara w przyszłe życie
W kulturze chłopskiej można mówić o wszechobecności śmierci. Była ona dostrzegalna w rytmie natury, przemianie przyrody, następstwie pór roku, wegetacji, ale też poprzez obecność tanatologii w ówczesnym ładzie społecznym oraz dostrzegalnym niemal na każdym kroku wpływie wiary katolickiej. Człowiek definiował siebie w relacji do świata, ale też do zaświatów. Włościanin nieustannie zalękniony był o swój los już po życiu doczesnym, przygotowywał się na nieuniknione, rozmyślał, stosował pewne praktyki zabezpieczające. Wincenty Witos tak charakteryzował wieś galicyjską: „Nie będzie żadną przesadą, jeżeli zaznaczę, że ogromna większość ludności wiejskiej żyła daleko więcej myślą o przyszłym, aniżeli teraźniejszym, ziemskim żywocie. Wiara w życie pozagrobowe była bardzo silna i żywa. Ludzie naprawdę uważali ten padół płaczu za krótkotrwały i przejściowy, wierząc święcie, że dopiero po śmierci rozpocznie się nowe i nigdy niekończące się życie. Toteż śmierć uważano by za wyzwolenie z więzów, gdyby nie wszelkie okropności, które miały po niej nastąpić. Wiara w życie przyszłe nie tylko że pozwalała przetrwać największe trudności, znieść wszelkie bóle i cierpienia, będące zadatkiem lepszej przyszłości, ale pobudzała do wszelkich wysiłków na rzecz tego przyszłego i wiecznego żywota”.

Zwiastuny śmierci
Śmierć zwiastowało wiele omenów: pohukiwanie puchacza blisko domu, krakanie kruka czy wrony, pojawienie się sroki, kukułki, jaskółki, niepokojące rżenie koni i kopanie przez te zwierzęta ziemi kopytami, złowróżbny ryk krowy oraz nietypowe zachowanie się bydła, pianie kury (wszak normalne było pianie koguta), szmer kołatka spożywającego drewno, więdnięcie kwiatów, usychanie drzewa (jeśli było stare, umierał starzec, gdy młode –młodzieniec), głośne szczekanie psa, pojawienie się dużej liczby krecich kopców koło domu, zaburzające rytm zachowanie się dzikich zwierząt w nocy, nagły silny podmuch wiatru, spadnięcie ze ściany obrazu, pęknięcie lustra, zatrzymanie zegara, uszkodzenie szyby, stołu, ławy, przyśnienie się wypadania zębów, mętnej wody, zwierząt koloru białego. Przesądów było bez liku, w zależności od regionu etnograficznego. I tak odnosząc się do Wielkopolski, Jerzy Wojciech Sulczewski wymienił siedem zwiastunów śmierci u osób złożonych chorobą: 1) Choroba rozpoczęła się w czwartek lub niedzielę. 2) Dym ze świec przemieszczał się za księdzem, który przyszedł z wiatykiem. 3) Kret rył obok domu, zwłaszcza pod progiem. 4) Piała czarna kura (by złe odczynić, trzeba było natychmiast ją zabić). 5) Pies wył i patrzył w dół (gdy zaś wyjąc, patrzył w górę, również zapowiadał zły omen – pożar we wsi). 6) We śnie pojawił się ksiądz w ornacie lub przyśniło się wypadanie zęba (jeśli na dodatek wypadniętemu zębowi towarzyszyła krew, miał umrzeć ktoś spokrewniony ze śpiącym). 7) W nocy usłyszało się kwilenie ptaka pójdźki, przypominające słowa: „Pójdź tu w dołek pod kościołek”.

Pożegnanie z bliskimi
Śmierć budziła lęk. Niczym w pieśni suplikacyjnej obawiano się na dawnej wsi szczególnie „nagłej i niespodziewanej śmierci”, zaś pożądano „dobrej śmierci”, której patronką była tak bliska ludowi Maryja. Ksiądz Jan Perszon w swoim studium etnograficznym o tanatologii kaszubskiej podkreślał: „Dobra śmierć dokonuje się w domu, w obecności rodziny i sąsiadów”. Przed śmiercią należało się pojednać, przeprosić za grzechy, nawet publicznie się pokajać, podważyć swój wizerunek jeśli odnosił się on do winy, zatajenia, skrzywdzenia innych. Podczas pustych nocy – modlitewnego czasu czuwania przy zwłokach zmarłego – nucono bardzo popularną w Polsce pieśń: Już idę do grobu, była ona w konwencji właśnie ostatniego pożegnania bliskich. Pozwolę sobie przytoczyć jej fragment za księdzem Perszonem:

Już od was odchodzę i żegnam się z wami,
Ojcze, matko razem z bracią i siostrami.
Żegnam się z córkami, syny, pasierbami,
Z całą rodziną i przyjaciołami.
Żegnam się z tobą, małżonko kochana,
Dziękuję, żeś była w życiu mym wybrana.
A sam już odchodzę do strasznej wieczności.
Żegnam się dziś z wami, wy zdrowi zostajcie,
A o duszy mojej nie zapominajcie.
Łaskawym sąsiadom dziękuję stokrotnie,
Że tu na mój pogrzeb przybyli ochotnie


Dobra śmierć, prócz pożegnania z bliskimi, to przede wszystkim uporządkowanie relacji z Bogiem – stąd zabieganie odchodzących o przystąpienie do sakramentów pokuty, namaszczenia chorych i Eucharystii. Oskar Kolberg pisał o Rzeszowszczyźnie czasów połowy XIX w.: „Ludzie starzy, pobożni a cnotliwi przewidywali śmierć swoją na trzy dni przed jej nastąpieniem. Nie bywało to przeczucie, lecz wiedza bezpośrednią łaską zesłana Bożą. Wiedza ta wystarczała im do urządzenia ostatecznego spraw swych doczesnych i pojednania się ze Stwórcą. Dzień ostatni psalmy odmawiali pokutne, zamożniejsi, wespół z kapłanem miejscowym, jedną ręką krzyż przytrzymywali do serca, w drugiej trzymali gromnicę i tym sposobem z modlitwą na ustach snem zasypiali wiecznym”.

Czas umierać
Oczywiście była gradacja w relacji do osoby konającej. Jak podaje etnolog Zbigniew Libera: „Kiedy umierał starszy – był całowany w ręce, a on całował w czoło, ale tylko godnych, równych sobie; kiedy zaś umierała osoba młoda, to ona żegnała się z pozostającymi przy życiu ucałowaniem ich rąk”. Śmierć osoby młodej (może poza noworodkami i małymi dziećmi, nad którymi specjalnie nie  rozpaczano) budziła bunt, śmierć człowieka starego miała bardziej pogodne oblicze – uznawano ją jako zjawisko naturalne (należny spoczynek po życiowym trudzie i mozolnej doczesnej podróży). Akceptowano takową śmieć. Pamiętnikarz galicyjski Jan Słomka zaznaczył: „Jeżeli chorował ktoś starszy, to mówili, że już ma lata i żaden ratunek już mu nie pomoże, a nawet sam chory mówił, żeby się na doktora i leki nie tracić, bo już mu czas przychodzi, takie przeznaczenie Boskie, że trzeba umierać”. Z kolei Franciszek Kotula pisał, już w Polsce Ludowej, o osobach włościańskiego pochodzenia z terenów Rzeszowszczyzny: „właściwie nie znały one lęku przed naturalną śmiercią w starości. Uważano zgon za coś naturalnego i nieodzownego. Co więcej: starzy ludzie wielekroć wyczekiwali go jako wybawienia od cierpień, niedostatku, uciążliwości i niedołęstwa podeszłych lat”.

Milczenie i bezruch
Następował zgon, na ogół po nawiedzeniu przez księdza i zaopatrzeniu w sakramenty, w obecności bliskich, odchodzenie odbywało się bowiem przy towarzyszeniu innych. Anna Zadrożyńska podkreślała, że narodziny i śmierć są zjawiskami skrajnie indywidualnymi – samotniczymi i dopiero przez pryzmat swego egzystencjalnego tragizmu należy patrzeć na uwzorowane zachowania innych ludzi obecnych czy to przy rodzącym się człowieku, czy przy konającym, a potem jego zwłokach. Metonimią śmierci było milczenie, podobnie jak ograniczanie aktywności, swoista pasywność, rozpacz, bezruch. Podkreśla to folklorystka Beata Walęciuk-Dejneka: „W kanonie symbolicznych działań wokół zmarłego mieścił się też surowy nakaz zachowania ciszy. W domu, w którym przebywał nieboszczyk, obowiązywało milczenie i bezruch, należało chodzić prawie na palcach, rozmawiać szeptem, nie hałasować, nie zakłócać zmarłemu wiecznego snu. Zakaz rozmów czy brak ruchu to metonimie śmierci, pojawiające się zawsze w tych obrzędach, których istota polega na przeprowadzeniu jednostki do nowego stanu (żywy-zmarły) i przygotowaniu wszystkich do kontaktu z sacrum”. Istotnie przy zwłokach zmarłego człowiek konfrontował się z nieuniknionym, sakralną trwogą. Stany psychiczne, jak cierpienie, płacz, smutek, otępienie i bierność wobec codziennego rytmu pracy, tylko owo drżenie wewnętrzne potęgowały. Mechanizmem kojącym były praktyki apotropeiczne, sztywne rytuały, pokutne i ekspiacyjne odniesienia, modlitwy (zwłaszcza różaniec) i pojawienie się sakralnych rekwizytów, gromnicy i świec (Jan Kasprowicz pisał o chłopskiej doli w jednym ze swych wierszy: „Duszaby nigdy bez świec nie spoczęła”).

Pogrzeb – zasadniczy obrzęd w cyklu rodzinnym
Zazwyczaj po trzech dniach od zgonu miał miejsce pogrzeb. Pogrzeb, ustępując rozmachem tylko weselu, był zasadniczym obrzędem w cyklu rodzinnym. Miał on bardzo złożony scenariusz – tutaj nie sposób o wszystkich jego elementach wspomnieć – od wynoszenia trumny z domu, przez eksportację na cmentarz, złożenie do grobu, po wystawną ucztę stypę. Ważna była rola tak zwanego śpiewoka, inaczej określanego w zależności od regionu jako: odpraszacz, wypraszalnik, starosta, przewodnik, gadacz pogrzebowy. Jego znaczenie odnosi się do czasów jeszcze zamierzchłych, aczkolwiek włościanie wzorowali się też na późniejszych pogrzebach ziemian. I tak etnograf z czasów międzywojnia Seweryn Udziela, dokumentujący obyczajowość Krakowiaków, poświadczył bardzo żywotną na południu Polski tradycję odpraszania: „Gdy ksiądz nie prowadzi konduktu, to używany do takich funkcji orator, «gadacz pogrzebowy», miewa mowę przy wyprowadzaniu zwłok z domu, w której przytacza cnoty nieboszczyka i imieniem zmarłego prosi wszystkich o darowanie mu wszelkich uraz, o pomodlenie się za jego duszę. Podobną mowę ma jeszcze przy każdej figurze przydrożnej, gdzie zwykle zatrzymuje się orszak oraz na cmentarzu”. Tutaj zasadnicza jest wzmianka o „rozmowie” nieboszczyka ustami odpraszacza ze zgromadzonymi. Ów „gadacz pogrzebowy” wcielał się niejako w zmarłego, żeby przeprosić za jego przewiny. W dawnych pogrzebach miało to wymiar chrześcijański, magiczny, egzystencjalny, wspólnotowy, ale można doszukać się i współczesnych analogii – niejako strategii psychoterapeutycznej dla obecnych na pogrzebie – zarówno dla wszystkich zgromadzonych, jak i osób wyszczególnionych w mowie „gadacza” specjalnie. Dodajmy, że zebrani po poszczególnych przeprosinach odpraszacza odpowiadali: „Przebaczamy”. A przebaczenie, jeszcze raz odnieśmy się do filozofa Jankélévitcha, pozwalało iść do przodu, nie pozostawać na urazach, ale dać sobie szansę na rozwój własny; nie na wracanie do tego, co było, ale budowanie nadziei i fundamentów pod to, co będzie.

Kluczowa prawda o zmartwychwstaniu
To krótki obraz śmierci ludowej. By obraz był bardziej całościowy, należałoby jeszcze wspominać np. o cielesności i emocjonalności odchodzenia, o śmierci różnych grup wiekowych, masowym umieraniu dzieci czy kobiet w połogu, zarazach i chorobach, katastrofach klimatycznych, samobójstwach, zbrodniach, gwałtach i wojnach. Można dalej bez końca wymieniać magiczne rytuały, zabiegi apotropeiczne, przesądy zbiorowe i indywidualne zachowania. Ważne są też ludowe personifikacje śmierci i sfabularyzowane, sfolkloryzowane o niej opowieści. Śmierć w każdej kulturze wymykała się normom, ale – tu należy finalnie podkreślić, i to podkreślić kategorycznie – pion w wiejskim świecie, nawet w sytuacjach egzystencjalnego rozchwiania, wyznaczała zasadnicza prawda chrześcijańska o zmartwychwstaniu. Ona niezwykle intensywnie stymulowała postawy, czyny i wyobraźnię. Chrześcijańska eschatologia wraz z szeregiem ludowych obyczajów, praktyk magicznych i archaicznych zachowań pozwalała myśl o nieuniknionym „oswoić”. Umieranie na dawnej wsi budowało niewątpliwie silne poczucie wspólnoty i identyfikacji. Śmierć była theatrum, które trudno wręcz przełożyć na realia nam współczesne (nie tylko przez brak analogii między teraz a dawniej, ale nawet niewystarczalny zasób dziś używanych słów, ograniczenia współodczuwania, inne rozpatrywanie lęku, pojmowanie losu, zatracanie rozumienia tajemniczości życia i słabość wyobraźni).
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki