Co czujemy i co myślimy, patrząc na nasze babcie i naszych dziadków? Reprezentowali inne, staroświeckie wartości, mieli bogatą w doświadczenie pamięć, cierpieli na choroby starcze, kochali nas – wnuczki i wnuków. W tym kontekście można zapytać: jak było i na wsi tradycyjnej, tej, jaka wyłoniła się z porządku pańszczyźnianego w XIX w. i trwała aż do pierwszych lat Polski Ludowej? Jak było do niedawna, nim świat ten został zmieniony na skutek cywilizacyjnego przełomu, powszechnej alfabetyzacji, urbanizacji, modernizacji, wreszcie pojawienia się kultury masowej w bardzo szerokim obiegu?
Stawanie się babcią – zmiana ról
Babcia funkcjonowała przez wieki w społeczności wiejskiej określanej jako „federacja rodzin”. Wszystko było bowiem w świecie chłopskim pod rodzinę podporządkowane, rozwój osobniczy ustępował rozwojowi rodowemu. Ontogeneza zdominowana była przez filogenezę. Rola kobiety zmieniała się, i to znacznie, z chwilą stania się babcią. Joanna Wawrzeniuk charakteryzowała ów przełom jako okres demonstrowania starczego znaczenia matki – matrony. „Wtedy seniora poprzedniej generacji – pisze Wawrzeniuk – nie miała już prawa rodzić. Sprawę tę regulowała nie tylko fizjologia, lecz przede wszystkim obyczaj. Owa stara kobieta stawała się wtedy matronką, strażniczką domowego ogniska”. Istotnie, funkcjonował swoiście rozumiany zakaz rodzenia wraz z pojawianiem się wnuków. Zawieszano w tym przypadku funkcję erotyczną; atrybuty seksualne, pożądanie, powab, piękno, atrakcyjność nie miały tu miejsca. Przełom starczy był bowiem wejściem w inny czas – bezpłodności, ale też władzy, sakralnego umocowania. Lubieżność czy namiętność wiązane z „tym światem” – „padołem” odchodziły w dal, w to miejsce pojawiały się: dostojeństwo, stateczność i autorytet. Podkreśla się, że babcia/matrona stawała się bardzo ważna, paradoksalnie w rodzinie patriarchalnej w pewnym momencie ona – kobieta wyrastała wręcz na jej przywódczynię. Wówczas matrona niejednokrotnie emancypowała się spod dotychczasowej kontroli męża, zaburzała dotychczasową wieloletnią podległość względem małżonka. Zresztą bardzo często umierał on wcześniej niż ona – wyniszczony tytaniczną pracą na gospodarstwie.
Strażniczka więzi
Babcia wykorzystywała w nowej sytuacji swoje doświadczenie i to, że przez lata dawała najbliższym swoje serce. Jej przestrzeń – dom był nadal punktem integracji rodziny, coraz bardzie powiększającej się, wielogeneracyjnej. Babcia, stojąca na czele rodziny, integrująca ją, odwiedzana podczas uroczystości familijnych i odpustów w pobliskim kościele miała niezwykle silną pozycję. W sytuacjach przemocy rodzinnej, gdzie zdarzało się, że oprawcą prawie zawsze był mąż, miała kapitał emocjonalny – co na starość skutkowało często większym oddaniem względem niej najbliższych. Rodziny, nawet na wsi tradycyjnej, rozpadały się po śmierci babci, więzi się rwały. Gwoli ścisłości należy powiedzieć również, że dochodziło też do sytuacji jawnej niewdzięczności względem staruszki, do aktów przemocy – z fizyczną włącznie. Uciążliwa praca na gospodarstwie, racjonowanie pożywienia dla każdego w rodzinie, głód, bieda, zła higiena – wszystko to odbijało się na słabej, wręcz wątłej fizycznie babci. Ale nawet w tych kontekstach pozycja kobiety sędziwej była na ogół lepsza od pozycji mężczyzny seniora, babcia miała bowiem wprawę w pracach domowych, opiekuńczych, byłą przydatniejsza, dysponowała znacznie większym przywiązaniem emocjonalnym i kapitałem „serca”. Relacje z wnukami miała często lepsze niż z własnymi dziećmi. Tych pierwszych bowiem wychowywała, tuliła i niańczyła, z potomstwem zaś była w szorstkiej zależności, dopominając się o świadczenia dożywotnie, wymowę, wycug, wymiar.
Najważniejszy głos
To babcia dekorowała święty kąt, prowadziła modlitwy maryjne, zbierała zioła potrzebne w religijno-magicznych i zdrowotnych rytuałach. Religia była tutaj specyficznie obecna, wyrażała się w życiu publicznym i prywatnym. Chrześcijańskie sacrum przejawiało się niemal w każdej dziedzinie życia. A autorytet człowieka starego tylko był przez ten fakt wzmacniany. Odbierano seniorów jako pewnych, sprawdzonych i silnych. – Babcia to przede wszystkim miała najważniejszy, głos, dopóki była – wspomina moja rozmówczyni pochodząca spod Tarnopola na dawnych Kresach Wschodnich. – Z jej zdaniem każdy się liczył, a żeby wnuki w stosunku do babci mogły być niegrzeczne, nieposłuszne, o tym nie było mowy. Babcia była kimś i rodzice bardzo ją szanowali. Taki przykład: była spowiedź wielkanocna. Moja mama poszła do kościoła, babci nie było w domu, też już była w kościele. Mama potrafiła pójść do niej do ławki pocałować w rękę, przeprosić i dopiero potem pójść do konfesjonału.
Inna moja rozmówczyni pochodząca z Wileńszczyzny również poświadcza głęboką cześć względem seniorki: – U nas babcia była kochana, a dla niej było wszystko. Jak babcia powiedziała, to tak musiało być. Musieliśmy to wszystko wykonać. Nasza babcia to była druga mama. Szanowana. No i u sąsiadów też – widziałam, jak chodziłam do koleżanek – te babcie też były dobrze traktowane.
Twórczyni wspólnoty stołu
Integrowała bliskich, organizując spotkania przy stole. Gotowała, na ile sił jej starczyło. W okresie międzywojnia zaistniał spór z synową o to, jakie potrawy przygotowywać. Młodsze gospodynie chciały wzorować się na kuchni ziemiańskiej, wielkomiejskiej, jeść rzeczy pieczone, wypiekać wymyślne ciasta, nie ograniczać się do produktów papkowatych czy zup, odchodzić czasem od monotonnego jadłospisu opartego na ciemnym pieczywie, żurze, kiszonej kapuście czy ziemniakach. To spór międzygeneracyjny, który babcie odbierały jako atak na ich autorytet. Z pozoru błaha sprawa, a była wówczas bardzo konfliktogenna. Matrona miała bowiem tutaj najwięcej do powiedzenia, choć można było podczas jej nieobecności z niej zażartować i ponarzekać (stąd popularne żarty o teściowej czy świekrze – nie miały one posmaku tylko humorystycznego, były świadectwem, że młodzi musieli znosić tutaj podległość na co dzień i przed innymi, obgadując babcię, niejako tak się buntowali). Bunt młodych żon przeciwko matronom koncentrował się więc początkowo na nowych gustach smakowych.
Ale istniał produkt szczególny, który stanowił wręcz o etosie chłopskim. Uświęcony chleb, owoc pracy, symbol przywoływany poprzez Modlitwę Pańską. Chleb powszedni podnoszony z szacunkiem, kiedy upadał na ziemię, i przepraszany pocałunkiem, znaczony znakiem krzyża. Chleb ten to także podstawowy produkt ubogich. Pochodząca z Rzeszowszczyzny moja leciwa rozmówczyni wspominała, że wielki respekt miała dla ubogiej babci, która, kiedy odwiedzała swych wnuków, „zawsze coś przyniosła, choć kawałeczek tego chleba razowego”. Inna z rozmówczyń, mieszkająca na wsi kujawskiej (w okolicach Inowrocławia), zapamiętała natomiast pracowitość i kunszt wypiekania chleba przez babcię, której skrupulatność obserwowała jako mała dziewczynka. – Babcia miała dużą dzież, która stała w kuchni na dole. Babcia siedziała na krzesełeczku, rękę miała obnażoną i ubijała nią chleb – opowiada. – W sieni był piec chlebowy, drewnem opalany. Do dziś pamiętam, jak do niego bochenki na drewnianej łopacie wsuwała, osiem ich robiła. Babcia umiała takie zgrabne chleby upiec. Dziwiłam się, że one się nie pozlepiały, takie okrąglutkie były, wypieczone. Potem układała je na ławie przed domem, żeby się wystudziły. Ten chleb był bardzo dobry.
Moc rodzicielskiego błogosławieństwa
W ówczesnej kulturze religijno-magicznej ze starością rodziców wiązała się ranga. Babcię i dziadka należało stosownie pozdrowić, należycie przywitać. Emigrant z Brusque w Brazylii u schyłku XIX w. kończąc swój list, tak zwrócił się do dziadków „całuję rozeczky [rączki] dziadzi i babci i zegnam dziadzia [i] babcie”. A arcybiskup Ignacy Tokarczuk, metropolita przemyski senior, pochodzący spod Zbaraża, z polsko-ukraińskiej wsi Łubianki Wyżne w rozmowie ze mną podkreślił, że w jego rodzinie „szacunek był taki głęboki, że całowało się w rękę babcię i dziadka”. Błogosławieństwo i przekleństwo miało szczególną moc sprawczą. Tak obmalował w latach 90. XIX w. mentalność galicyjską okolic Bochni ludoznawca Jan Świętek: „Moc błogosławieństwa lub przekleństwa rodzicielskiego jest wielka. Błogosławieństwo rodziców […] jest zarazem błogosławieństwem Pana Boga. Dzieciom, którym rodzice pobłogosławią, zawsze dobrze powodzić się będzie: z małego dorobią się znacznego majątku i długo a szczęśliwie żyć będą. Przekleństwo natomiast zaciąży ołowiem na życiu dzieci. Niczego się nie dorobią, ‘skapią marnie’, niedługo żyć będą, a śmierć ich będzie straszna”. Istotnie błogosławieństwa ze strony starych rodziców, zwłaszcza podczas rytuałów ślubnych, nie były próżnymi ceremoniałami, lecz miały rangę sprawczą, a prócz tego – wręcz majestatyczną formę (całowanie ich rąk, padanie na kolana, obejmowanie nóg, płacz).
Dziadek: wprowadzenie w religię i socjalizację
Rola dziadka w rodzinie była mniej wyrazista od babci. Ale on również miał umocowanie w ówczesnej kulturze religijnej. Etnografka Kazimiera Zawistowicz-Adamska pisała o seniorze z małopolskiego Zaborowa, którego życie wyglądało podobnie dzień w dzień, przy czym kluczowe dlań były poranne praktyki religijne: „Zjada na śniadanie żur z ziemniakami, trochę się krząta po obejściu i wyrusza do kościoła na mszę. Wspierając na kiju przygarbioną postać, idzie raźno, równym, mocnym krokiem, odziany w ciężki kożuch, który nosi od wczesnej jesieni do późnej wiosny, jako że na starość krew już nie grzeje tak jak za młodu. W kościele siada zawsze na tym samym miejscu: bliżej ołtarza, po prawej stronie koło chorągwi. Rozmyśla o dusznym zbawieniu, z dnia na dzień sposobiąc się do wędrówki w zaświaty”.
Religia była łączona z procesem socjalizacji młodszych pokoleń. Senior uczył najważniejszych treści, które budowały wiejski etos, wprowadzał w wiarę, zapoznawał z „biblią ludową” – czyli motywami z Pisma Świętego interpretowanymi przez kolejne generacje wiejskie, ale też miał rozeznanie w ówczesnych praktykach magicznych, świecie legend i bajek. Historyk Włodzimierz Mędrzecki w swojej książce o młodzieży w Polsce centralnej przywołał świadectwo jednego z włościan, tak wspominającego przed wojną swego dziadka: „Do najpiękniejszych momentów lat dziecinnych zaliczam Wigilię Bożego Narodzenia […] pamiętam zawsze po spożyciu pośnika dziadek siadał na krawędzi łóżka, odświętnie jak przystało ubrany w nową koszulę lnianą, zawiązany pod szyją czerwoną tasiemką. […] Od czasu do czasu zażywając tabakę opowiadał długo, długo w noc ze znajomością najmniejszych szczegółów o Narodzeniu Chrystusa, o Pastuszkach, o Trzech Królach i Herodzie okrutniku. […] W końcu dziadek przechodził do legend i opowiadał o strachach i duchach pokutujących na wsi”.
Dziadkowie pomagali przy pracach na roli, na ile siły pozwalały, inicjowali rytualnie ważne czynności gospodarcze, wykonywali lżejsze prace, parali się rzemiosłem czy rękodziełem ludowym, dzielili się swoją tajemną wiedzą – bowiem wówczas świat nie przyspieszył jeszcze tak bardzo – i ich doświadczenie było cenne, nie dezawuowało się tak szybko, miało charakter użyteczny, poręczny.
Nadzieja przejścia
Seniorzy i seniorki byli w tym świecie mędrcami: znawcami, stróżami i koneserami tradycji. Często wyrokowali o sensie życia, a także swym doświadczeniem, posuniętym wiekiem ów sens ucieleśniali. Bowiem ich starość miała drugie imię: PRZEJŚCIE, była ona niczym innym jak inicjacją w wieczne życie dla siebie i – poprzez bycie przykładem – występowaniem w roli mistrza inicjacji dla innych, młodszych. Stąd jej obecność w rytualistyce. Starość była niczym skrypt tłumaczący ludowe postrzeganie życia podzielonego na szereg stanów, obwarowanego okresami granicznymi (które trzeba było przekroczyć, których należało zaznać, odczuć na sobie, ale też odnieść się wówczas względem innych) i zarazem życia traktowanego całościowo jako nadrzędnej inicjacji do czegoś więcej, czegoś, czego doświadczy się, gdy serce już bić przestanie.
Carl Gustav Jung pisał, że w starości ważne jest uzmysłowienie tego, co istotne i bynajmniej nie kapitulowanie przed śmiercią, ale zaakceptowanie jej jako zjawiska równie ważnego jak narodziny. Przekonanie owo znajdowało swój wyraz w chłopskiej asymilacji śmierci. To była śmierć, którą Philippe Aries określa jako „śmierć oswojoną”. Ten francuski historyk twierdził, że dzisiaj jest zjawisko „odchodzenia” wręcz „zdziczałe” – odbywa się w szpitalach, bez bliskich, w samotności, w zmedykalizowanym kontekście, skrajnie fizycznie odbierającym ciało, bez należytej godności przynależnej osobie. Natomiast śmierć oswojona była śmiercią spoufaloną, przeżywaną, jak dawniej na wsiach, wspólnotowo wraz z najbliższymi, rodziną, sąsiadami, z „ostatnim namaszczeniem” kapłana, z nabożną ciszą wokół osoby konającej czy modłami i rytuałami nad jej stygnącymi już martwymi zwłokami, znaczącymi gestami rozciągającymi się aż do dnia pogrzebu. Śmierć dla babć i dziadków była jak podróż w inną rzeczywistość, przejście w zaświaty, w światy, jakimi były: piekło, czyściec, niebo. Śmierć taka nie była tylko straszna (aczkolwiek zawsze jakąś grozą napawała), uznawano ją bowiem za spoczynek po ciężkiej pracy – spoczynek w Panu i przedsmak tak oczekiwanego Raju. Przygotowywano się ku śmierci, co wspominał biskup Józef Zawitkowski, opisujący na moją prośbę obyczajowość rodzinnej parafii Żdzary na Mazowszu. – Dziadziuś przygotował sobie na śmierć koszulę, kalesony, garnitur, buty. Prosił tatę: „A do trumny włóż mi maciejówkę, bo czym się będę witał w niebie z Panem Jezusem i Matką Boską. Daj mi w rękę różaniec i książeczkę. A w rękę przy zgonie daj mi gromnicę, tylko tę woskową. Jak zgaśnie, włóż mi ją do trumny.
Wola odejścia wydawała się niejako naturalna, a nawet specyficznie pożądana – zapowiadała bowiem nowe otwarcie. Wręcz fizyczne, sensualne, materialne, cielesne wytchnienie. Zaiste, trudne wydaje się aktualnie zrozumienie tego świata. Dziś pozostał strach wobec „nieuniknionego”, a gdzieś umknęła nam związana z odchodzeniem nadzieja. „’Bywajta zdrowi! Już mi cas do świętej ziemi, cas spocząć. Narobił się cłek, to i spoczynku się żąda u Boga. Oj, żąda się, żąda. Boże miłosierny!’ woła starzec, ręce wyciągając błagalnie. Jest w tej prośbie naprawdę pragnienie spoczynku materialnego, po dniach pracowitego ciężkiego żywota” – odnotowała ludoznawczyni na początku XX w. na Lubelszczyźnie. Jakże innej od tej nam współczesnej śmierci to poświadczenie.
---
Nawet wtedy, gdy wiek postępuje, a siły słabną, gdy włosy siwieją, a rola społeczna maleje, gdy życie staje się mniej produktywne i może się wydawać bezużyteczne, Bóg nie patrzy na pozory (por. 1 Sm 16, 7) i nie waha się wybierać tych, którzy dla wielu zdają się nieistotni. Nie odrzuca żadnego kamienia; wręcz przeciwnie, te „starsze” są bezpiecznym fundamentem, na którym mogą spoczywać „nowsze” kamienie, by razem budować duchowy gmach (por. 1 P 2, 5).
PAPIEŻ FRANCISZEK
Orędzie na IV Światowy Dzień Dziadków i Osób Starszych