Logo Przewdonik Katolicki

Powołania: mniej paniki, więcej nadziei

Tomasz Królak
fot. Magdalena Bartkiewicz

Chciałbym, by Kościół nad Wisłą, wobec oczywistego kryzysu, jaki przeżywa, nie tracił ducha, miał oczy otwarte, nazywał rzeczy po imieniu, modlił się i pracował. I cenił poczucie humoru

Już dawno nie czułem się tak wewnętrznie podbudowany, jak po spotkaniu sióstr i księży odpowiedzialnych w Polsce za powołania. Wiem, że brzmi to paradoksalnie, bo wszelkie liczby lecą na łeb na szyję, a jednak urzekła mnie atmosfera warszawskiego spotkania: pełna rzeczowości i, pomimo wszystko, optymizmu. Ale – i w tym rzecz! – optymizmu chrześcijańskiego ufundowanego nie na liczbach i wskaźnikach, ale na zaufaniu Bogu i twórczym rozpoznaniu tego, co można i trzeba uczynić własnymi rękoma.
Bardzo podobało mi się, że nie było biadolenia: narzekania na straszny świat, „dzisiejszą młodzież” i wrogów Kościoła (rzeczywistych czy domniemanych). Było za to precyzyjne rozpoznanie poszczególnych, żyjących dziś generacji oraz ich pragnień, marzeń, zniewoleń, uwikłań i nadziei. Miałem wrażenie, że ci ludzie – księża diecezjalni i zakonni oraz siostry zakonne – doskonale znają temat, są blisko młodych ludzi i bardzo dużo o nich wiedzą, także o ich cierpieniach, traumach i lękach. Nie zabrakło zresztą i świadectw samych konsekrowanych, niekiedy bardzo poruszających czy wręcz wstrząsających.
Jestem też pełen uznania dla perspektywy, jaką zaproponował „biskup od powołań”, Andrzej Przybylski. Na zakończenie trzydniowej Kongregacji Referentów Powołaniowych tłumaczył, że najważniejsze nie są schematy, reguły, matryce, do których miałyby się bezwzględnie dostosować młode kobiety i mężczyźni, by „zasłużyć” na przyjęcie do seminarium czy zakonu. Najważniejszy jest bowiem człowiek i to, by pomóc mu w rozpoznaniu historii jego życia oraz w zbudowaniu wewnętrznej siły po to, by mógł wybrać drogę dla siebie najlepszą. Może to być powołanie zakonne – ale nie musi. Pomyślałem, że tak zarysowany model działania to piękna, najgłębiej humanistyczna misja Kościoła, misja, która zasługuje na upowszechnienie. Podobnie jak zachęta biskupa, by poszczególne zakony i diecezje nie konkurowały między sobą w liczbie „złowionych” kandydatów.
Tak, na dobre żegnamy się z mitem liczb, z chlubieniem się liczbą księży i sióstr. Nie tylko dlatego, że jest ich coraz mniej, ale dlatego, że zaczęło do nas docierać, że nie w ilości tkwi sedno sprawy. Uświadomiliśmy sobie, że seminaria i klasztory będą pustoszeć – podobnie jak wykruszać się będzie liczba praktykujących – ale jakość wiary i siła ewangelicznego świadectwa powołanych – ale i wszystkich świeckich – wcale słabnąć nie muszą. Może – wręcz przeciwnie?
I chyba dlatego nie zauważyłem na warszawskim spotkaniu żadnego marazmu, załamywania rąk i ponurych prognoz. Była rzeczowa rozmowa, dużo skupienia, modlitwy i... śmiechu.
Chciałbym, żeby taki był cały Kościół nad Wisłą: by wobec oczywistego kryzysu, jaki przeżywa, nie tracił ducha, lecz mając otwarte oczy na zło – także to, które jest w nim samym – nie żył w oderwaniu od rzeczywistości, miał oczy otwarte, nazywał rzeczy po imieniu, modlił się i pracował. A także, zachowując świadomość tego, jak wielkiej sprawie służy – zachowywał do siebie dystans. I cenił poczucie humoru.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki