Jedni postrzegają je jako elitarne miejsca dla uzdolnionych dzieci, inni jako alternatywną formę spędzania wolnego czasu w dzieciństwie, jeszcze inni jako oczywistość wynikającą z tradycji rodzinnej. Odmienne są zapewne perspektywy dzieci do nich uczęszczających, o czym nierzadko można usłyszeć od dorosłych już absolwentów. Pewnym jest, że szkoła muzyczna nie jest opcją dla każdego, a raczej propozycją dla tych, których chęci idą w parze z chociażby szczyptą talentu. Publicznych szkół muzycznych I i II stopnia, prowadzonych przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego lub jednostki samorządu terytorialnego, jest w Polsce 370. Dzieci i młodzież mogą także uczęszczać do ponad 200 placówek niepublicznych, prowadzonych przez osoby prywatne lub stowarzyszenia. Do publicznych uczęszcza 40 tys. uczniów, z czego 30 tys. do tych I stopnia.
Intuicyjne antidotum
Magdalena była wysoko wrażliwym dzieckiem. Nadmiar różnorodnych bodźców wywoływał u niej reakcje emocjonalne, często niezrozumiałe dla otoczenia. Początek lat 80. nie obfitował w psychologiczną literaturę fachową, dlatego jej mama, wiedziona bardziej intuicją niż specjalistycznym wsparciem, aby pomóc dziewczynce przeżywać emocje, zapisała ją na zajęcia rytmiki w szkole muzycznej. To była decyzja, która miała zaważyć na całym jej życiu, gdyż w trakcie kilku miesięcy zajęć dostrzeżono jej talent muzyczny. – Miałam wówczas sześć lat, ale pamiętam, jak jeden z nauczycieli zapytał mnie, czy chciałabym grać na skrzypcach. Odpowiedziałam, że chciałabym grać, ale na pewno nie na skrzypcach, bo nie będę jak Tekla z Pszczółki Mai – śmieje się Magdalena, absolwentka Akademii Muzycznej w Warszawie.
Wybór padł na fortepian. Mimo finansowo niełatwych czasów rodzice dziewczynki uzbierali pieniądze i kupili dobre, markowe pianino. – Początki mojej edukacji wspominam traumatycznie. Trafiłam na nauczycielkę będącą zwolenniczką starej rosyjskiej szkoły. Dziś jej praktyki byłyby niedopuszczalne. Choć po latach wspominam ją z niechęcią, na pewno zawdzięczam jej świetnie ustawioną technikę gry, która pozwoliła mi grać skomplikowane pod względem wykonawczym utwory bez kontuzji ręki, z powodu której nierzadko cierpieli moi znajomi pianiści – opowiada Magdalena.
W ciągłym biegu
Edukację od podstawówki przez liceum odbywała dwutorowo: do południa szkoła ogólnokształcąca, po południu muzyczna. O ile szkoły pierwszego etapu edukacyjnego znajdowały się w tym samym mieście, o tyle do średniej szkoły muzycznej, znajdującej się w mieście wojewódzkim, musiała dojeżdżać 40 kilometrów. – Dziś, z perspektywy czasu, patrzę na to jak na nie lada wyczyn. Kończyłam w liceum zajęcia np. o 13.30, biegłam do domu, jadłam obiad, a o 14.15 miałam autobus do muzycznej. Spędzałam tam całe popołudnie i po 21.00 byłam z powrotem w domu. Nie szłam spać, tylko przygotowywałam się do szkoły na następny dzień, a że byłam w klasie o profilu biologiczno-chemicznym w liceum o wysokim poziomie, miałam naprawdę niemało nauki – opowiada Magdalena.
Dyscyplina związana z ćwiczeniem nigdy nie stanowiła dla niej problemu. – Nie przypominam sobie momentów, gdy rodzice zmuszali mnie do ćwiczenia. Oni mieli liberalny stosunek do szkoły muzycznej i nigdy nie nakładali na mnie żadnej presji. Dobrze pokazuje to przykład moich młodszych sióstr, które również uczyły się w szkole muzycznej, ale jej nie skończyły, bo najzwyczajniej w świecie nie chciało im się ćwiczyć. Kiedy mama widziała po kilku miesiącach, że dziewczyny bardziej ciągnie na dwór niż do instrumentu, pytała, czy na pewno chcą grać. Jedna z moich sióstr po tak postawionym pytaniu spakowała wszystkie nuty i w te pędy odniosła je do szkoły muzycznej – śmieje się Magdalena. – Przez lata bycia nauczycielem obserwowałam uczniów zmuszanych do gry. Nigdy nic dobrego z tego nie wyniknęło. Warto zachęcać dziecko, przede wszystkim na pierwszym etapie edukacyjnym, zwłaszcza jeśli ma talent, kiedy jednak kategorycznie sprzeciwia się nauce, trzeba odpuścić – podsumowuje.
Nic na siłę
Po maturze i II stopniu szkoły muzycznej Magdalena zdecydowała, że będzie zdawać na akademię muzyczną do klasy fortepianu. – Nie dostałam się i to był dla mnie w tamtym czasie dramat. Pogłębiał go fakt, że tak naprawdę komisja nie była zainteresowana moją grą. Chodziły słuchy, że wszystkie miejsca są już dawno zarezerwowane dla kandydatów, którzy jeździli wcześniej na zajęcia do członków komisji, a egzamin jest tylko formalnością – opowiada kobieta. – Postanowiłam, że pójdę na muzykologię i poświęcę się teorii muzyki, która również mnie fascynowała.
Jednak to podczas studiów muzykologicznych zakochała się w innym niż fortepian instrumencie: w organach. – To był mój przedmiot dodatkowy. Myślałam, że trochę sobie pogram w ramach sentymentalnego powrotu do ćwiczenia. Zaczęłam jednak grać i przepadłam. Organy są jednym z najbardziej niedocenionych instrumentów. Ich potencjał jest nie do opisania – uważa Magdalena. – Zanim skończyłam muzykologię, zdawałam już egzamin na akademię muzyczną do klasy organów. W tamtym momencie nie wyobrażałam sobie, że mogłabym porzucić ten instrument. Tym razem się dostałam, a moja miłość do organów trwa do dziś.
Wieczna tęsknota
Zawodowo Magdalena podejmowała się różnych aktywności: uczyła w publicznych i niepublicznych placówkach gry na fortepianie, prowadziła zajęcia z teorii muzyki i rytmiki, koncertowała solo na organach i w zespole kameralnym na fortepianie, grała w kościołach. Kilka lat temu, wraz z mężem, który również jest muzykiem – klarnecistą, zamieszkała za granicą. Tam również uczy dzieci, a także prowadzi chór, dba o oprawę muzyczną liturgii i daje koncerty w duecie z mężem.
– Mam wrażenie, że urodziłam się do bycia muzykiem. Dziś sama będąc pedagogiem i ucząc dzieci, widzę, że większość cech mojej osobowości niejako predestynowała mnie do wyboru tej ścieżki życiowej. Muzyka pozwalała mi i dalej pozwala trochę uciekać od świata zewnętrznego, gdy ten z różnych powodów zdaje się przytłaczać – opowiada Magdalena. – Muzyka jednak to nie tylko ucieczka, przede wszystkim to moja największa pasja. Zawsze działała na mnie jak narkotyk, jakiekolwiek dłuższe przerwy w grze powodują we mnie tęsknotę i potrzebę powrotu do instrumentu – podsumowuje.
Balet
Na początku był balet z muzyką Czajkowskiego i Międzynarodowy Konkurs Skrzypcowy im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu. – Jedno z moich pierwszych muzycznych wspomnień to Dziadek do orzechów. Na przemian zachwycałam się ruchem i muzyką. Z tańczenia w balecie zrezygnowałam, muzyka została do dziś – opowiada Katarzyna Ratajczak, skrzypaczka, tegoroczna absolwentka Akademii Muzycznej w Łodzi. – Z wczesnego dzieciństwa pamiętam odsłuchiwaną wraz z mamą, która jest muzykologiem, transmisję konkursu Wieniawskiego. To wtedy urodziło się moje marzenie o grze na skrzypcach. Miałam sześć lat, zapragnęłam pójść do szkoły muzycznej i nawet nie przeszło mi przez myśl, abym mogła wybrać naukę gry na innym instrumencie niż skrzypce – wspomina. Przez pięć pierwszych lat edukacji uczęszczała do ogólnokształcącej szkoły muzycznej. – Mam wrażenie, że predyspozycje do gry na instrumencie przejawiałam od początku, jednak pierwsze lekcje były dla mnie frustrujące. Nie rozumiałam, dlaczego moje koleżanki, uczące się gry na fortepianie, mogą próbować wydobywać dźwięk z instrumentu, a ja, zanim dotknę skrzypiec, muszę nauczyć się prawidłowej postawy – wspomina Katarzyna.
Zachęta
W ćwiczeniu, zwłaszcza na początku edukacji, wspierała ją mama. – Nie wyobrażam sobie, jak nauka dziecka gry na instrumencie mogłaby przebiegać bez wsparcia osoby dorosłej. Pamiętam, że trudno było mi rozszyfrować zalecenia pisane przez moją nauczycielkę. Skrzypce nie są łatwym instrumentem do opanowania. Trzeba kontrolować nie tylko dźwięk, ułożenie ręki, ale i postawę ciała – opowiada Katarzyna.
– W drugiej klasie, dzięki mojej wspaniałej ówczesnej nauczycielce, pojechałam na pierwszy konkurs skrzypcowy do Wieliczki. Wydarzenie było dedykowane dzieciom. Konkurs zorganizowany w tak szczególnym i pięknym miejscu, z licznymi atrakcjami, takimi jak zwiedzenie kopalni soli, z pewnością pokazywał młodym uczestnikom, że gra na skrzypcach to ciekawa przygoda, z której można czerpać radość. Pamiętam, że usłyszałam wtedy dużo dobrych słów na temat mojej gry, co jeszcze bardziej utwierdzało mnie w przekonaniu, że skrzypce to mój instrument. Wydaje mi się, że okazywanie wsparcia dziecku i uatrakcyjnienie nauki, chociażby przez nietuzinkowe konkursy, jest bardzo ważne na pierwszym etapie edukacji muzycznej – twierdzi skrzypaczka.
Inne relacje
Po piątej klasie Katarzyna przeniosła się do szkoły muzycznej w trybie popołudniowym, a ogólną edukację kontynuowała w szkole rejonowej. – Podczas kursu skrzypcowego w piątej klasie na moją grę zwrócił uwagę jeden z nauczycieli i zaproponował naukę w swojej klasie. Dostrzegłam to jako szansę, dlatego wraz z rodzicami postanowiliśmy, że zmienię szkołę z muzycznej ogólnokształcącej na tę w trybie popołudniowym – opowiada Katarzyna.
– W nauczaniu początkowym nie dostrzegałam różnic w poziomie kształcenia ogólnego. Dopiero obserwując znajomych ze średnich szkół, widziałam, że w szkole muzycznej ogólnokształcącej mimo wszystko większą wagę przykłada się do przedmiotów związanych z muzyką – opowiada skrzypaczka. – W szkole muzycznej dziennej większość nauczycieli ma świadomość, że instrument jest dla młodego człowieka zazwyczaj priorytetem, dlatego jest duża tolerancja dla nieobecności związanych np. z konkursami. W innych szkołach nie jest to takie oczywiste – dodaje. Z perspektywy relacji rówieśniczych Katarzyna zdecydowanie lepiej wspomina sytuację po zmianie szkoły. – Paradoksalnie pod względem kontaktów społecznych z rówieśnikami lepiej wspominam łączenie dwóch szkół. W ogólnokształcącej szkole muzycznej można było odczuć rywalizację. Zupełnie nie spotkałam się z tym w późniejszej edukacji. Moi koledzy wspierali mnie i kibicowali podczas każdego konkursu, a także cieszyli się najmniejszymi sukcesami – opowiada skrzypaczka. – Pamiętam, jak nauczycielka nie chciała postawić mi szóstki z zajęć artystycznych. Wówczas jeden z uczniów wstał i powiedział, że jeśli ja nie będę miała najwyższej oceny, to nikt na nią nie zasługuje. Plusem popołudniowej szkoły muzycznej było to, że byliśmy różnorodni wiekowo. W jednej klasie znajdował się uczeń gimnazjum i absolwent liceum. Można było wymieniać się spostrzeżeniami nie tylko na temat życia, ale i muzyki, co widzę z perspektywy czasu, motywowało mnie to do pracy, zmiany myślenia o instrumencie, dawało szerszą perspektywę i otwartość na muzykę – przyznaje Katarzyna.
Londyński Mount Everest
Decyzja o pójściu na akademię muzyczną nie była trudna. – W liceum byłam przekonana o tym, co chcę robić w życiu. To była świadoma decyzja, ale nie musiałam jej szczególnie rozeznawać. Pierwszy kryzys przyszedł dopiero na studiach. Na szczęście tylko umocnił mnie w wyborze życiowej ścieżki – uważa skrzypaczka.
Kilka miesięcy temu Katarzyna zdała wymagający egzamin i została przyjęta w elitarny poczet studentów Royal College of Music, jednej z najbardziej renomowanych uczelni muzycznych na świecie. – To spełnienie moich marzeń. Studia te są dla mnie szansą na wszechstronny rozwój, nowe doświadczenia oraz naukę w niezwykle inspirującym środowisku, ze światowej sławy skrzypkami i nauczycielami. To zwieńczenie wieloletniej ciężkiej pracy, a jednocześnie otwarcie niesamowitych perspektyw, gdyż College, dzięki specjalnemu programowi, wspiera także absolwentów w ich karierze zawodowej, większość z nich znajduje pracę zgodną z oczekiwaniami – opowiada skrzypaczka.
Marzeniem Katarzyny, oprócz koncertowania, jest granie w zespole instrumentalnym w jednym z teatrów muzycznych słynnego West Endu. Studia w Londynie umożliwią jej spełnienie tego marzenia. Niestety, w związku z brexitem zmieniły się dla obcokrajowców zasady studiowania w Wielkiej Brytanii. Roczne czesne w Royal College of Music wynosi 30 600 funtów (ok. 160 tys. zł). Szkoła trwa dwa lata. Do tego dochodzą wydatki związane z utrzymaniem. Nie mogąc uzyskać wystarczającego wsparcia od instytucji państwowych, Katarzyna zdecydowała się założyć zbiórkę na portalu pomagam.pl, aby z pomocą ludzi dobrej woli spełnić swoje największe marzenie.
---
Dziewięć polskich wyższych uczelni muzycznych opuszcza rocznie 2300 absolwentów. Wielu z nich to wybitni muzycy, którzy występują w zagranicznych filharmoniach czy reprezentują nasz kraj na międzynarodowych konkursach. Większość jednak przechodzi niezauważona. Głównym powodem braku zainteresowania Polaków szeroko rozumianą muzyką klasyczną jest, łagodnie rzecz ujmując, mierny poziom ogólnej edukacji muzycznej dzieci, młodzieży, a także dorosłych. Muzyka jako przedmiot obowiązkowy kończy się już w klasie siódmej, a przez te siedem lat i tak zazwyczaj traktowana jest po macoszemu. Pewnie dlatego hasło „muzyka klasyczna” trąci dla wielu Polaków myszką, a swoją znajomość kompozytorów ograniczyli do Chopina.