Wciąż mocno uwiera mnie styl, w jakim Watykan ogłosił dymisję arcybiskupa ze Szczecina, to znaczy nie informując o jej przyczynach. Nawet wówczas, gdy biskup przechodzi na emeryturę, w komunikacie powoływano się zwykle na stosowny paragraf Kodeksu prawa kanonicznego. Podobnie postępowano wtedy, gdy powodem odwołania biskupa były zaniedbania w reagowaniu na wykorzystywanie seksualne małoletnich. Tym razem – cisza.
Ale biorąc pod uwagę, że sprawa tego akurat hierarchy była przedmiotem publicznej dyskusji, ta cisza wydawać się musiała przejmująca i dezorientująca. Wywołała powszechne poruszenie, żal i sprzeciw. Także wśród biskupów, z których kilku publicznie dało temu wyraz. Być może to zadecydowało o powtórnym komunikacie Nuncjatury, w którym poinformowano o prawdziwych powodach dymisji.
Smutna była ta informacyjna „czkawka” i zupełnie niezrozumiała. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że będzie to możliwe w roku 2024. Bo jednak w ciągu minionych paru lat Kościół w Polsce przebył długą drogę ku otwartości i przejrzystości. Zbudował nawet system prewencji i pomocy, zaś teraz, gdy powstaje narodowy program ochrony dzieci i młodzieży przed wykorzystywaniem seksualnym oraz każdą inną formą przemocy, jego doświadczenia okazują się bardzo przydatne.
Nie tak dawno prowadziłem debatę na ten temat, m.in. z udziałem rzeczniczki praw dziecka, i byłem dumny z ogromnych przemian, jakie dokonały się w mentalności i świadomości Kościoła. Bo przecież jeszcze parę lat temu pogrążony był we wstydzie i upokorzeniu spowodowanym przypadkami grzesznych i przestępczych działań niektórych duchownych. Ale z tego wyszedł i zaczął mierzyć się z problemem, przyznawać do błędów i zaniechań, a obecnie szeroko dzieli się swoimi doświadczeniami po to, by dzieci mogły być chronione wszędzie, w każdym środowisku. W tej sytuacji komunikat z 24 lutego podziałał na znaczącą część Kościoła jak grom z jasnego nieba, oznaka ponurego regresu i relikt przeszłości, wydawałoby się, bezpowrotnie minionej.
Coś takiego nie może się powtórzyć. Nie chodzi tu wyłącznie o tak zwaną komunikację i wcale nie o postać tego konkretnego hierarchy. Chodzi o coś zdecydowanie poważniejszego: o zaufanie do Kościoła, a więc i jego zdolności do skutecznego przekazywania Ewangelii. Zdumiewa mnie, że tego właśnie nie dostrzeżono, że to zbagatelizowano.
Jeśli komuś w watykańskich strukturach odpowiedzialnych za komunikację wydaje się, że nie ma związku pomiędzy rzeczowym, jasnym informowaniem opinii publicznej (oraz wspólnoty wiernych) a praktykami religijnymi oraz – co najważniejsze! – układaniem osobistych relacji człowieka z Bogiem, to się po prostu myli.
Wierni nie oczekują publicznego piętnowania kogokolwiek czy wytykania mu błędów, bowiem wiedzą, że grzech dotyka każdego. Oczekują, że będą traktowani poważnie: jak ludzie myślący, jak osoby, które chcą budować opartą na zaufaniu wspólnotę Kościoła. Wydaje mi się, że tego zaufania w tym przypadku zabrakło. To się musi zmienić. Zbyt wiele jest do stracenia.