17 grudnia obchodzimy Dzień bez Przekleństw. Zastanawiam się nad sensem takich dni: ten, kto nie przeklina, nawet go nie zauważy, a ten, kto używa wulgaryzmów, raczej na jeden dzień w roku nie powściągnie języka.
– Dzień bez przekleństw kojarzy mi się z niemyśleniem o różowym słoniu. Gdy tylko usłyszymy, że mamy dzień bez wulgaryzmów, natychmiast do głowy przychodzą nam różne przekleństwa (śmiech). Korzyść z obchodzenia Dnia bez Przekleństw może być jednak taka, że zaczniemy zauważać, że w ogóle używamy takich słów i wyrażeń. Nie ma w tym nic jednoznacznie złego, jednak zastanówmy się, kiedy ich używamy, dlaczego ich używamy, skąd się biorą i jakich obszarów naszego życia dotyczą. Jeżeli używamy ich nieświadomie, to wpływa to nie tylko na nas samych, ale również na komunikację społeczną. Uważam, że taki dzień jest potrzebny, choćby po to, aby skłonić nas do refleksji.
W mowie potocznej zamiennie stosujemy określenia „wulgaryzmy” i „przekleństwa”.
Czy słusznie?
– Rzeczywiście potocznie są one synonimami. Wydaje mi się, że częściej używamy słowa „przekleństwo” ze względu na to, że mamy czasownik „przeklinać”. „Wulgaryzować” to jednak coś innego. Natomiast w językoznawstwie „przekleństwo” i „wulgaryzm” to nie to samo. Najprościej rzecz ujmując, wulgaryzmy mają łamać kulturowe tabu, najczęściej dotyczące seksu i wydalania. Nierzadko także odnoszą się do sfery sacrum. Przekleństwa z kolei niekoniecznie muszą być związane ze słowami, które uważamy za wulgarne. Są to zazwyczaj formuły, które zakładają wiarę w magiczną moc słowa: „a niech go piorun trzaśnie”. W ten sposób próbujemy zaklinać rzeczywistość, choć oczywiście nie sądzę, żeby ktokolwiek z nas rzeczywiście wierzył, że piorun się pojawi. Wspólne natomiast jest to, że używając wulgaryzmów i przekleństw, dajemy sobie możliwość rozładowania psychicznego napięcia. A czasami i złagodzenia fizycznego bólu. Badania naukowe pokazują, że używanie wulgaryzmów podnosi naszą wytrzymałość. W jednym z eksperymentów proszono osoby badane o włożenie ręki do wiadra z zimną wodą i lodem. Te, które mogły przeklinać, znosiły ból dłużej niż osoby, które używały innych słów niż wulgarne.
Co ciekawe, wspomniana wiara w magiczną moc słowa towarzyszy nam nie tylko podczas używania przekleństw. Widać ją także w przypadku komunikacji inkluzywnej. Wierzymy, że jeśli zaczniemy używać na przykład feminatywów lub mówić o „osobach z niepełnosprawnościami”, a nie „inwalidach”, zmieni się nasze podejście i nasz świat. I to się dzieje!
Słowo ,,inwalida” bardzo we mnie rezonuje, powodując wręcz sprzeciw fizyczny. Natomiast w pokoleniu moich dziadków czy nawet rodziców oznaczało ono po prostu osobę, której funkcjonowanie w jakiś sposób jest ograniczone. Z kolei dzisiejsze wulgaryzmy jak chociażby słowo „zaj**iście” nie budzi we mnie aż takiego sprzeciwu, jaki ma wobec niego np. moja mama. Jak, na przestrzeni zaledwie kilku pokoleń, słowa zmieniają swój ciężar?
– Ciekawe jest to, że w telewizji prywatnej cenzurowane jest słowo ,,d*pa”, a ,,zaj**iście” już nie. Dziwi mnie to, ponieważ według mnie to drugie jest dużo bardziej wulgarne niż pierwsze. Słowa zmieniają swoje znaczenie, dlatego, że zmienia się nasze podejście, nasze myślenie o świecie. Kiedyś bardzo wulgarnym słowem było słowo ,,kiep”, od którego podchodzi wyraz ,,kiepski”. Był to jeden z najsilniejszych wulgaryzmów. „Kiepem” nazywano najczęściej żeńskie narządy rozrodcze, ale czasem też i męskie. Współcześnie, gdy mówimy, że coś jest kiepskie, nie odczuwamy, że to określenie wulgarne. Być może jest tak, że i słowo ,,zaj**isty” przestaje być słowem nacechowanym ze względu na powszechność, która prowadzi do naszego znieczulenia. Z drugiej strony myślę o słowie ,,k**wa”, które również jest często używane, jednak nie traci swojego wulgarnego znaczenia. Można się zastanawiać, dlaczego tak jest, skoro oba te słowa odnoszą się do seksu. Dawniej słowo „k**wa” oznaczało kurę. Pochodzi ono od wyrazu „kur”, czyli kogut, a jak wiadomo, kogut nie jest zwierzęciem monogamicznym, z naszej ludzkiej perspektywy jest dość rozwiązły. Ta rozwiązłość przeszła na kurę. Wyraz ,,zaj**iście” wziął się od słowa ,,j*bać”, czyli uderzać. Tutaj również pojawiają się skojarzenia z seksem, ale dopiero wtórnie. Przyjęło się uważać, że gdy coś jest ,,zaj**iste”, to jest dobre, mocne. Jest to moc uderzania, która kryje się w źródłosłowie tego wyrazu.
Część z nas używanie wulgaryzmów uznaje za niekulturalną komunikację, a część traktuje je jako formę wyrazu. Jak dostrzec granicę i znaleźć złoty środek pomiędzy tymi dwoma podejściami?
– To jest bardzo skomplikowana sprawa. Mówi się o tym, że społeczeństwo kształtuje normy językowe, społeczne i grzecznościowe. Nie jest jednak tak, że siadamy w czterdziestomilionowym kraju, aby debatować. To się dzieje zawsze w użyciu, dlatego kształtowanie się tej normy jest powiązane zawsze z jakimś ryzykiem. Profesor Katarzyna Kłosińska na pytanie, czy słowo ,,zaj**isty” jest przekleństwem, zwykła proponować pewien test. Zaleca, aby iść do pracy i użyć tego słowa w obecności swojego przełożonego lub przełożonej, a po reakcji zdecydować, czy słowo to jest wulgarne, czy nie. Co ciekawe, skuteczność tego testu ujawnia się już na poziomie wyobraźni – często nie trzeba iść do szefa fizycznie, można cały eksperyment przeprowadzić w głowie.
Kiedy za pomocą wulgaryzmu chcemy kogoś obrazić, to jest zawsze złe. To jasne. Czasem jednak jest tak, że ktoś przekracza nasze granice i za pomocą wulgarnego słowa chcemy wyrazić swój sprzeciw. Powiedzieć „dość”. Rozumiem tę reakcję. Ona jest wprawdzie antykomunikacyjna, ale właśnie taka ma być, ma chronić lub pomóc zachować poczucie godności. Pamiętam społeczną dyskusję nad użyciem słowa ,,wyp*****lać” w kontekście strajków kobiet. Osoby strajkujące sięgnęły po ten wyraz, bo poczuły się przyparte do muru. Pamiętam, że gdy zobaczyłem to słowo na transparentach, zrobiło mi się smutno. Poczułem, że kobiety nie znalazły już innego sposobu wyrazu swojej frustracji. Uznały widocznie, że lepiej będzie twardo powiedzieć „oto koniec tej pozornej rozmowy; koniec ignorowania naszych postulatów”. Gdzieś w głębi serca jednak wierzę, że nawet jeśli użyjemy tak mocnego słowa, to mamy nadzieję, że poruszy ono tę drugą stronę.
Jak zatem wyczuć napięcie związane z użyciem wulgaryzmu lub zaniechaniem takiego sposobu komunikacji? Mamy różne poziomy wrażliwości, co może być przyczyną pewnych nieporozumień…
– Wyczucie wynikające z wrażliwości na drugiego człowieka, a więc – co naturalne – na komunikację, jest dostępne wtedy, gdy zaufamy swoim kompetencjom językowym. Niestety nie zawsze jest nam dane to zaufanie do siebie zbudować. Nie wiem, jak wygląda to dziś, ale nasze pokolenie uczono raczej braku zaufania do swoich umiejętności, kierując uwagę wyłącznie na popełniane błędy, a nie na to, co potrafimy. To zawsze słownik lub jakiś autorytet wiedział lepiej, stał ponad nami. Nie chodzi mi o to, żeby wyrzucić z nauczania tę część, która dotyczy przyglądania się własnym błędom (w końcu to cenne, by się na nich uczyć), ale by dodać do tego motywację wynikającą z tego, co już potrafimy – trzeba znaleźć złoty środek. Jeżeli dla mnie słowo ,,zaj**isty” jest wulgarne, to ufam sobie na tyle, by nie używać go w obecności obcych osób lub w sytuacjach publicznych. Nie zawsze muszę to sprawdzać. Poza tym dużą część umiejętności i wiedzy nabywamy przez obserwację zachowań innych osób. Widzimy, jak ludzie reagują na pewne wyrazy, w jakich kontekstach ich używają, za co przepraszają, a kiedy są z siebie dumni. Na tej podstawie budowane są społeczne granice i warunki używania poszczególnych słów i wyrażeń. Dlatego zdecydowana większość społeczeństwa ma to wyczucie i wie, kiedy przekracza granicę, a dodatkowo, na ile jest to szkodliwe. Wie też, których granic nie można przekraczać, bo będzie to miało bardzo negatywne konsekwencje.
Nie daje mi spokoju myśl, czy silne napięcie społeczne jest wystarczającym argumentem do używania wulgaryzmów w przestrzeni publicznej.
– To ważne, co pani powiedziała, że napięcie wpływa na styl komunikacji, ale też styl komunikacji buduje napięcie. To jest często samonapędzający się mechanizm. Trochę upraszczam, ale gdy jesteśmy napięci, to przeklinamy, a kiedy przeklinamy, to wprawdzie rozładowujemy swoje napięcie, ale wywołujemy je u innych. Jestem zdania, że w takiej przestrzeni jak Sejm czy Senat nie powinno być miejsca na przekleństwa. Zresztą nie tylko na przekleństwa, które na szczęście padają rzadko, ale także na wszelkie nieczyste zagrania komunikacyjne. Wiem, że może jest to utopijne myślenie. Trzeba jednak wyraźnie powiedzieć, że na przykład argumenty ad personam czy wyśmiewanie są aktami przemocy. Nie bez przyczyny „wyśmiewanie” zbudowane jest za pomocą przedrostka „wy-”, który jest przedrostkiem kierującym na zewnątrz, a więc wyśmiewanie wyrzuca poza społeczność, wyklucza.
Z kolei w sferze prywatnej dobrze dbać o wulgaryzmy (śmiech). Mam na myśli szanowanie ich siły. Bo jeśli słowo ,,k**wa” staje się przecinkiem, to traci swoją wyrazistość i przestaje nam służyć jako sposób radzenia sobie z napięciem. Wtedy szukamy innych sposobów wyładowania – to może być uderzenie w stół czy poduszkę, ale może być także przemoc fizyczna wobec drugiej osoby.
Niemałym paradoksem jest dla mnie językowa poprawność polityczna. Walczymy o pewne grupy osób, dbając, aby wypowiadać się o nich w sposób maksymalnie empatyczny, jednocześnie hejtujemy wszystkich, którzy tego nie robią…
– Bardzo tego nie lubię i jest mi blisko do tego, co pani mówi. Często o tym wspominam i nierzadko obrywa mi się za to na przykład na Instagramie. Dużym problemem komunikacyjnym w przestrzeni społecznej jest to, że żyjemy w bańkach. Bańka, która opowiada się za używaniem języka inkluzywnego, niestety coraz częściej ma takie przekonanie, że upowszechnia pewien rodzaj wiedzy wśród „pospólstwa”. „Oto my teraz nauczymy tę gawiedź, jak mówić językiem inkluzywnym”, co już samo w sobie jest wykluczające. Nie lubię zresztą określenia „język inkluzywny”, ponieważ brzmi dość naukowo, a przez to dla wielu osób tajemniczo i obco – raczej przestrasza. Nie lubię również mówienia o „języku włączającym”, ponieważ włączać można na siłę i widać to w zdaniach typu: „Nie możesz być feministką, jeśli nie używasz feminatywów”. Wolę określenie „język niewykluczający”, czyli dający możliwość tego, aby każda osoba się w tym języku odnalazła, jeśli tego chce, bo może też zwyczajnie nie chcieć. Może nie używać wobec siebie, na przykład, feminatywów i ma do tego prawo. Niewykluczanie jest raczej kwestią wyborów i możliwości, niż zero-jedynkowych rozwiązań. Niestety bańka walcząca o feminatywy (ta metafora wojenna też nam sporo pokazuje) jest coraz mniej elastyczna czy wyrozumiała. Nawet dla osób, które są jej częścią. Bo kiedy zacząłem podważać sens pewnych przekonań, na przykład tego, że feminatywy były powszechne przed wojną, co jest nieprawdą, stałem się „antyfeminatywistą”. Tymczasem jestem zwolennikiem żeńskich form, ale nie bezkrytycznym. Zadziałało tu jednak coś, co w psychologii nazywane jest narcyzmem grupowym. Jeśli jakaś osoba zaczyna wątpić w przekonania bańki, to zostaje nie tylko z niej wyrzucona, ale też wsadzona do bańki przeciwnej, wrogiej. To paradoksalne i smutne, że mówimy o komunikacji niewykluczającej w wykluczający sposób.
Zupełnie nie rozumiem, dlaczego feminatywy miałyby się upowszechnić w języku kosztem innych form np. „pani dyrektor”. Dlaczego nie można stosować ich wymiennie? Uważam, że to wzbogaca, a nie zubaża język. Tymczasem słyszę, że „pani reżyser” to proteza językowa i że nie zgadza się w niej rodzaj. To bzdury, które prowadzą do jeszcze większych napięć społecznych. Do głupiej i bezsensownej wojenki. Całą swoją uwagę skupiamy na formach, ich lepszości i gorszości, zupełnie zapominając, że język wszystkiego nie załatwi. Owszem, on wpływa na nasze myślenie o świecie, ale zmianą świata musimy zająć się my. Ale to o wiele trudniejsze. Wygodniej skupić się na słownych etykietkach i mieć złudne wrażenie, że to wystarczy. Ostatnio przeczytałem w jednym z wywiadów, że upowszechnienie feminatywów wyrówna płace kobiet i mężczyzn. Ale to myślenie magiczne. Język może wspomagać ten proces, ale zmiany musimy wprowadzić głębiej. Pamiętam zdanie, które wypowiedział jeden z profesorów na zajęciach dotyczących mowy nienawiści (cytuję je z pamięci): „Poziom antysemityzmu w Polsce wcale nie spadł. Myśmy się tylko nauczyli, że tak się nie mówi”. „Tak”, czyli negatywnie, antysemicko. Wiemy, że nie wolno tak mówić, bo stoją za tym na przykład konsekwencje prawne, ale już obok Żydów mieszkać nie chcemy, niechętnie byśmy ich zatrudnili i tak dalej. Jeśli więc zmienimy wyłącznie sposób wypowiedzi, a nasza pogarda pozostanie pogardą, to słowa staną się kokardką uszytą z pozorów.
Ale jest też chyba tak, że w ramach komunikacji niewykluczającej niektóre grupy są pomijane.
– Tak, na przykład osoby starsze. Współczesna kultura stawia na młodość, a to oczywiście niesie konsekwencje dla języka. Polszczyzna ogólna nasyca się zapożyczeniami z młodomowy oraz angielszczyzny, która jest naturalna dla osób młodych. Czasami jeżdżę na spotkania w ramach uniwersytetów trzeciego wieku, podczas których słyszę od osób starszych, że nie rozumieją takiego języka. Jedna z pań opowiadała na przykład, że poszła do osiedlowej restauracji i nie zrozumiała prawie żadnej nazwy widniejącej w menu. Nie zamówiła więc niczego i ze wstydu wyszła. Dużo się mówi o języku niewykluczającym wobec kobiet czy osób niebinarnych, ale rzadko o tym, który miałby nie wykluczać starszych. W kontekście zapożyczeń często słyszę, że „język się zmienia”, że to „naturalny proces”. Tymczasem to nie język się zmienia, lecz to my zmieniamy język. Z drugiej strony, w przypadku całkowitego oporu przed nowymi słowami, słychać, że „język nam na coś nie pozwala”. Stawiamy się wtedy w podrzędnej roli wobec języka, w roli dziecka, które nie ponosi żadnej odpowiedzialności. I być może tak jest nam wygodniej. Czas to jednak zmienić.