Logo Przewdonik Katolicki

Chwila

Natalia Budzyńska
Fot. Unsplash

Pustkowie samo w sobie jest rzeczą cudowną. Jest to ten rodzaj ciszy, która dzwoni w uszach. Byłoby niebo pełne niewidzialnych normalnie gwiazdozbiorów, gdyby nie ciężkie ołowiane chmury, z których pada nocami deszcz.

Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo jestem uzależniona od informacji, dopóki nie znalazłam się tutaj: bez dostępu do internetu i bez dostępu do sieci komórkowej. W najgorszy pogodowo tydzień tegorocznego polskiego lata, w najniebezpieczniejszym miejscu w Polsce, w obszarze zwanym „przesmykiem suwalskim”, cztery kilometry od granicy z Rosją.
Pustkowie samo w sobie jest rzeczą cudowną. Jest to ten rodzaj ciszy, która dzwoni w uszach. Byłoby niebo pełne niewidzialnych normalnie gwiazdozbiorów, gdyby nie ciężkie ołowiane chmury, z których pada nocami deszcz. Są pastwiska, na których pasą się leniwie krowy różnej maści, a wśród nich wielkie bocianie rodziny korzystające z rozkopanej racicami ziemi (Krowy mają racice, prawda? Niestety, nawet nie mogę tego sprawdzić, no bo nie ma tutaj sieci…) i wygrzebujące robaki. Żurawie w ogromnych bandach podnoszące się naraz do lotu, obwieszczające swoją obecność głośnym klangorem, którego nigdy przedtem nie słyszałam w takim natężeniu. Konie siwe z białymi grzywami podchodzące do drogi, którą idzie człowiek, nadstawiające pyski, łypiące okiem – raz jednym, raz drugim. Grzyby wyłaniające się śmiało z łanów miękkiego mchu w borze tak ciemnym, że trudno je dostrzec. Chyba że są to kurki, które świecą na odległość jaskrawym pomarańczem. I bezkresne plantacje leśnych jagód, wymagające pochylenia się w skłonie przed tym bogactwem natury w obfitości. Czernią się wśród zieleni granatem. Jest więc jak w raju.
I tylko ten wewnętrzny niepokój, że ta granica tak blisko. Bo nawet jeśli się o tym zapomni, bo natychmiast po przyjeździe wyłączy się w telefonie roaming – żeby przez przypadek rosyjska sieć komórkowa nie zaczęła naliczać przypadkowo ściągniętych danych, co wiele kosztuje – to jednak w lesie nagle napotyka się na betonowe zapory przeciwczołgowe ukryte w zaroślach. A przecież kiedyś ich tu nie było. Więc świadomość jednak jest, spychana przez większość czasu w podświadomość, co sprawia, że czuję się tu trochę nieswojo. Znajoma mówi mi, że niektórzy gospodarze trzymają w domu spakowane plecaki z najpotrzebniejszymi rzeczami, tak żeby w razie czego tylko je chwycić i wybiec. W razie czego? I co w nich jest? Przecież nie bielizna i ciepłe swetry. Ja bym schowała rodzinne pamiątki. Niemożliwe? Po co? Czy to nie przesada? A jednak wystarczy się rozejrzeć. Obok leży wioska, której nie ma – taka, jakich pełno w Beskidzie Niskim, tyle że tam mieszkańców pod przymusem wysiedlono, a tych tutaj wymordowano. Kto? Armia Czerwona… Więc naprawdę jest możliwe obudzić się rano w innej rzeczywistości, choć wydaje się, że ma się pewność stałości swego życia.
Telefon leży bezużyteczny na stole. A ja mimo to kilka razy dziennie spoglądam na niego, myśląc, że a nuż złapałam zasięg. A potem natychmiast rugam siebie za tę nieumiejętność życia chwilą. Tą, która jest pewna. Właśnie tą, która istnieje.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki