Zmarł 70 lat temu, 31 lipca 1953 r. Na pogrzebie było całe Zakopane – dosłownie. Pozamykano sklepy, a kawiarnie świeciły pustkami. Kto mógł, szedł w kondukcie: zakopiańczycy i górale, no i oczywiście turyści, których latem przecież w Zakopanem zawsze było sporo. W końcu umarł słynny polski pisarz, gawędziarz i felietonista. Tyle że ostatnio coś było o nim cicho, nie to co przed wojną.
Ostatnio nic nie wydawał, nic nie pisał, przebywał bowiem na wewnętrznej przymusowej emigracji, więc może nawet lepiej nazwać ten stan zesłaniem. Kornel Makuszyński, teatroman i bajkopisarz, ulubieniec dzieci, niemal biedak, który wciąż bywał w kawiarniach, ale tylko na małej kawie, bo na dużą, jak mawiał, nie było go stać. No ale pogrzeb miał „pikny”, jak mawiali górale, na Pęksowym Brzyzku w Zakopanem, bo gdzie indziej. I bez przedstawicieli rządu i partyjnych delegacji z ministerstwa kultury, które go ostentacyjnie ignorowało tak za życia, jak i po śmierci. I bardzo dobrze. Przynajmniej nikt nie przynudzał.
Czy coś się zmieniło? Książki Makuszyńskiego są teraz wprawdzie wydawane, ale czy bawią tak, jak wtedy, przed wojną? Raczej nie. Pozostał w pamięci jako twórca Koziołka Matołka, Panny z mokrą głową oraz kilku innych powieści i jako rubaszny starszy pan, bywalec i anegdociarz, chociaż jego felietonów już nikt ani nie czyta, ani nie pamięta. Zresztą może i dobrze, z pewnością dzisiaj stałby się ofiarą cancel culture. Nie pomogła wydana kilka lat temu biografia pióra Mariusza Urbanka.
Makuszyński stał się reliktem przeszłości, a pamięć o nim stara się zachować Zakopane, oddając do użytku wiosną tego roku wyremontowane muzeum jemu poświęcone w willi „Opolanka”, gdzie długie lata mieszkał wraz z żoną.
Dowcip
Za swoją misję uważał dawanie czytelnikom radości zamiast wciągania ich w „smugę cienia” – pisze biograf Makuszyńskiego. Rzeczywiście, był pogodny, uwielbiał żartować, rozbawiał towarzystwo i swoich czytelników. Nie wchodził w konflikty, był ugodowy, do rany przyłóż. Ta jego pogoda ducha, którą emanowały jego powieści dla młodzieży, sprawiała, że był kochany. Oczywiście nie przez wszystkich, bo co dla jednych było rozrywką, dla innych było zaledwie wesołkowate. Niektórzy uważali, że to, co pisze, jest tak dowcipne, że nie powinno być uważane za literaturę. Niektórych jego dowcipy po prostu nie bawiły. Na przykład Zofia Nałkowska pisała, że ją smucą. „Zarówno rodzaj dowcipu, jak sentymentu wysoce dla mnie niemiły” – skwitowała w swoim dzienniku jego pierwsze powieściowe próby. A on we wstępie do zbioru opowiadań Żywot Pani i inne świecidełka napisał tak: „Wszyscy dookoła smucą się, jak należy, a ja się uśmiecham, wszyscy jęczą, a ja śpiewam, wszyscy nienawidzą się nawzajem, a ja kocham cały świat, nawet literatów. Ta brzydka niesolidarność, ta niepojęcie ponura mania, aby być wroną kolorową, kiedy wszystkie są czarne, jest jedynym moim zmartwieniem”.
Zanim zaczął pisać dla dzieci, zanim powstawały pomysły na dziecięcych bohaterów, znany był przede wszystkim z felietonów. Pisał felietony teatralne, był uznanym krytykiem teatralnym, przed wojną nie omijał żadnych warszawskich premier, liczyli się z jego zdaniem i reżyserzy i aktorzy. Potrafił być kąśliwy, ale wcale nie zależało mu, żeby jakiś spektakl „zjechać”. Generalnie znany był z tego, że lubił ludzi i chciał być też lubiany, więc w krytyce bywał oszczędny, niezbyt kategoryczny, choć sprawiedliwy.
Znany był też z felietonów zakopiańskich, które pisywał przez całe lata i poprzez które widać było, jak jego uczucie do tego miasta ewoluowało. Początkowo nie zostawiał w tych tekstach, publikowanych jako Listy z Zakopanego w warszawskich gazetach, suchej nitki na pazerności góralskiej, na zadeptanych Krupówkach, na podtatrzańskim prowincjonalizmie, aspirującym do bycia stolicą II Rzeczpospolitej. W miarę upływu lat pokochał to miejsce szczerą miłością, wrósł w społeczność i oddał jej serce. Wbijał szpilki, ale doceniał starania miejscowych o to, by Zakopane było lepsze. Zadomowił się na tam na tyle, że właściwie przestał przyjeżdżać w sezonie, żeby, jak mawiał, nie spotkać na Krupówkach Warszawy i jej konfliktów. W 1931 r. został członkiem Związku Górali i honorowym obywatelem Zakopanego. Zakopiańskim uczniom podarował narty i napisał do nich długi list, w którym m.in. czytamy piękne zdanie: „Uśmiechnij się do bliźniego, a bliźni nie tylko zdejmie płaszcz ale serce wyjmie z piersi i ofiaruje ci je na dłoni”.
Od 1934 r. państwo Makuszyńscy, gdy przyjeżdżali do Zakopanego (zawsze dwa razy w roku), zatrzymywali się w willi „Opolanka”, a po wojnie zamieszkali w niej na stałe. Tyle że już nie tak wygodnie, bo o przydziale mieszkania po 1945 r. decydowali urzędnicy, a ci stwierdzili, że za dużo tam miejsca dla dwóch osób z gosposią. Sublokator dostał jeden pokój z kuchnią, ale kolejne lata były ciągłą walką o utrzymanie stanu rzeczy, bo wdowie po Makuszyńskim groziła wręcz eksmisja. To wtedy narodził się pomysł na urządzenie w mieszkaniu muzeum pisarza. Wdowa zapisała całe wyposażenie, wszystkie rękopisy, obrazy będące ich własnością (warte kilka milionów) „społeczeństwu polskiemu”. W zamian za opiekę nad zbiorami pozwolono zająć jej jeden pokój. To i tak dużo, jeśli chodzi o pisarza, którego książek nie wznawiano do 1957 r. z powodów politycznych. Bo opisywał Polskę sanacyjną.
Szyderstwo
Ten wesoły pan nie na wszystkich patrzył z jednakowym uśmiechem i sympatią. Szczerze mówiąc nie przepadał nawet za dziećmi, które irytowały go i męczyły. Ale z tym się świetnie ukrywał. Nie lubił za bardzo też kobiet. Oczywiście były wyjątki, swoje dwie żony (pierwsza zmarła) uwielbiał. Ale poza nimi bywało różnie. I nie mówię tu o zwykłych antypatiach, Makuszyński był po prostu mizoginem. Przypuszczam, że jego felietonowe żarty nawet wtedy przekraczały granicę dobrego smaku, tyle że wtedy nikt się do poczucia takiego zgrzytu nie przyznawał. Kpił, wyśmiewał się, bagatelizował, poniżał. Kobiety były głupie, kłótliwe, płytkie, zdradliwe, chytre, przeważnie brzydkie. Przyjeżdżały nad morze, jeśli miały ładny biust, a jeśli nogi – wybierały Zakopane. Na wakacjach zawsze szukały romansów. Był złośliwy i protekcjonalny, posługiwał się najniższymi stereotypami, nic dziwnego, że jego żarty smuciły Nałkowską.
Dostawało się też Żydom. Pewnie można go usprawiedliwiać za pomocą przeróżnych argumentów. Na przykład takich, że znowu nie był najgorszy, lubił poetów, którym dostawało się za żydowskie pochodzenie od prawicowej prasy, nie podzielał też skrajnych poglądów polskiej endecji. Albo takich, że cóż zrobić, takie były czasy i nie on jeden wyrażał się w sposób, jaki dzisiaj uznalibyśmy za antysemicki. A jednak w jego felietonach z łatwością znajdziemy kpiny i złośliwostki, dla których nie ma usprawiedliwienia. Szydził, wskazywał na antypolonizm i niechęć do asymilacji. Zażydzony był według niego Sopot i, niestety, Zakopane. Te teksty są po prostu obrzydliwe. Bo jak inaczej nazwać artykuł, w którym Makuszyński pisze o tym, że Żydzi niczym szczury oblazły Sopot, wylegują się na plaży, „wlażą” do wody, a fale od nich uciekają z obrzydzenia. „Potem zirytowane morze rzyga tym mrowiem na brzeg, i wtedy na piasku leży sto tysięcy ton koszernego mięsa”. II wojnę światową Makuszyńscy postanowili spędzić w Warszawie. Po sukcesie Szatana z siódmej klasy pan Kornel postanowił kontynuować tę opowieść. Pierwsze zdanie Drugich wakacji Szatana (powieści nie ukończył) brzmiało tak: „W roku 1937, w którym nadzwyczajnie obrodziły muchy, jabłka i Żydzi w Zakopanem…”. Kiedy to pisał, wszyscy warszawscy Żydzi byli już zamknięci w getcie…
Cytaty pochodzą z książki Mariusza Urbanka Makuszyński. O jednym takim, któremu ukradziono słońce, wydanej w 2017 r. przez Wydawnictwo Czarne.
Gratulujemy!
Autorka artykułu otrzymała właśnie Nagrodę Literacką Zakopanego 2023 za książkę Witkiewicz, ojciec Witkacego. Natalii z całego serca gratulujemy i życzymy dalszych literackich sukcesów.