Logo Przewdonik Katolicki

Baron PRL

Szymon Bojdo
Portret Jerzego Waldorffa namalowany z okazji festiwalu jego imienia przez Marcelego Koniecznego | fot. Szymon Bojdo

Zbiórki przed cmentarzami na ratowanie ich zabytków to pomysł jednego człowieka – Jerzego Waldorffa. O jego biografii, rozmowa z Mariuszem Urbankiem.

Jest Pan autorem biografii literatów, przedstawicieli świata kultury, ale nie tylko. Kto zalicza się do tego grona?
– Pierwszy był Leopold Tyrmand, po nim Bolesław Wieniawa-Długoszowski, legendarny adiutant Józefa Piłsudskiego, ale też człowiek, który malował, pisał, tłumaczył i robił to dobrze. Później byli: Julian Tuwim, Stefan Kisielewski i cała rodzina Kisielewskich, był Władysław Broniewski, Jan Brzechwa, Kornel Makuszyński, Jerzy Waldorff. Były też dwie książki, które stanowiły „wagary” od literatury – opowieść o matematycznych geniuszach ze Lwowskiej Szkoły Matematycznej: Stefanie Banachu, Stanisławie Ulamie i Hugonie Steinhausie oraz biografia Rudolfa Weigla, innego lwowskiego uczonego, człowieka, który pokonał tyfus. Stworzył szczepionkę przeciwko wirusowi, który zabijał miliony. A podczas okupacji Weigl zagwarantował polisę na życie tysiącom ludzi, którzy karmili w jego instytucie wszy potrzebne do produkcji szczepionki, wśród nich Zbigniewowi Herbertowi.

Jerzy Waldorff postrzegany jest jako dystyngowany pan z wąsikiem, który w okolicach 1 listopada zaprasza, by składać datki na cmentarz Powązkowski w Warszawie.
– Kojarzymy Waldorffa z Powązkami, to on uratował zabytkowy cmentarz, skazany przez komunistów na śmierć przez zapomnienie. A to nie były jedyne kwesty, które organizował – dzięki podobnym akcjom stworzył choćby Muzeum Karola Szymanowskiego w willi „Atma” w Zakopanem, Muzeum Teatru w Operze Wielkiej w Warszawie, wspierał Muzeum Instrumentów Muzycznych w Poznaniu. I robił to nielegalnie – prywatne zbiórki pieniędzy były w PRL niedozwolone. Waldorffowi się udało, bo towarzyszyła mu legenda ostatniego barona PRL, a przecież baronem naprawdę nie był, ale skoro chciano go tak nazywać, nie protestował. Ta pozycja i charyzma Waldorffa sprawiały, że nikt nie miał odwagi mu się przeciwstawić, bo ryzykował tym, że stanie się kolejnym bohaterem felietonu z cyklu „Ciach go smykiem”. A to bolało, bo miał bardzo cięty język.

Jak to możliwe, że człowiek, który wywodził się z majątku ziemianina, z matki, która była córką bogatych fabrykantów, w PRL był poważany, nazywany baronem – mimo że programowo walczono ze szlachtą – i rzeczywiście dla Jerzego Waldorffa nie było właściwie zamkniętych drzwi?
– On konsekwentnie budował swoją legendę, a potem już tylko jej nie zaprzeczał. Wystarczyło. Jego osobowość, postura, język, którym się posługiwał, arystokratyczna wymowa głoski „r”, którą mają wciąż w uszach ludzie pamiętający Waldorffa występującego w telewizji, wszystko to powodowało, że budził respekt od pierwszej chwili. Zawsze elegancko ubrany, wyglądał jak przeniesiony do szarego Peerelu z innego, lepszego świata. Więc kiedy z tą swoją baronowską, arystokratyczną pozą pojawiał się w peerelowskich urzędach, gdzie po wojnie najwyższe stanowiska zajmowała inteligencja z awansu społecznego – potomkowie chłopów, mieszkańców dworskich czworaków – podszyta mimowolnym szacunkiem dla panicza ze dworu, Waldorff to wykorzystywał, dlatego tyle rzeczy mu się udało załatwić.

Zapraszał do słuchania muzyki klasycznej – przekonywało to Pana?
– Jestem z tych, którzy słuchają muzyki poważnej i robią to z przyjemnością, bo to bardzo piękna i bogata muzyka. Nie poznałem Jerzego Waldorffa osobiście, ale wiele razy oglądałem go w telewizji i słuchałem w radiu. To było fascynujące, bo jego głos hipnotyzował. Mówił o muzyce tak, że niekoniecznie szło się potem do filharmonii czy kupowało płyty, ale chciało się go słuchać. Mówił tak barwnym językiem, że trafiał nawet do niewyrobionych odbiorców. Większość recenzji koncertów muzyki poważnej jest po prostu nudna, rozważane są kwestie zapewne szalenie ważne dla kompozytorów i muzyków, ale nie dla zwykłych odbiorców. A sztuka powinna przede wszystkim trafiać do serca, oddziaływać na emocje, i o takiej muzyce opowiadał Waldorff. O zaklętych w muzykę emocjach i ludziach, którzy ją tworzyli. Dlatego go słuchano.

Jak to się stało, że panicz z Rękawczyna, uczeń gimnazjum w Trzemesznie, później Gimnazjum św. Marii Magdaleny w Poznaniu, wreszcie absolwent prawa, stał się specjalistą i popularyzatorem muzyki poważnej w Polsce?
– Popularyzator to świetne słowo. Trochę w pewnym momencie jego działalność pokrywała się z działalnością Bogusława Kaczyńskiego, rywalizowali i nie kochali się, mówiąc oględnie. Rzeczywiście Waldorff ukończył studia prawnicze (to zawód, który w każdym ustroju i każdej rzeczywistości daje pewność zawodową), ale oprócz tego studiował na konserwatorium warszawskim. Nie ukończył go, ale ambicje artystyczne miał od dzieciństwa. To był wpływ matki, która była, używając języka Gabrieli Zapolskiej, panną moderne, nowoczesną. Wyjechała szlakiem Marii Skłodowskiej-Curie na studia na Sorbonie, wprowadzała w statecznej Wielkopolsce obyczaje, które bulwersowały ówczesne ziemiaństwo: paliła papierosy, chodziła w spodniach, rozmawiała z mężczyznami o polityce, a więc robiła rzeczy, których „przyzwoitej” kobiecie nie wypadało robić. To ona zaszczepiła w małym Jurku, a właściwie Fidrku, bo tak nazywano go w domu, miłość do muzyki. A na przełomie lat 20. i 30. XX w. nadarzyła się okazja, by rzucić prawo i nudne paragrafy i zająć się tym, co kochał, czyli literaturą i muzyką. Został krytykiem i dziennikarzem.

Jednak swoje prawnicze umiejętności później wykorzystywał, bo potrafił dotrzeć do ksiąg wieczystych i znaleźć własność swojej rodziny w Warszawie, i to w czasie okupacji!
– Pewnego razu w czasie wojny, gdy bardzo biedowali, matka przypomniała sobie, że jej rodzina, a pochodziła z familii Szustrów, bogatych warszawskich przemysłowców, miała w stolicy kilka placów. Waldorff nie dość, że wydobył te informacje z będących w rękach Niemców ksiąg wieczystych, to zdołał ziemię sprzedać. Z uzyskanych pieniędzy utrzymywał swoją rodzinę i kilka innych, m.in. Gałczyńskich. Posiadanej wiedzy prawniczej dowiódł po latach, sporządzając testament, w którym starał się zapewnić spadek mężczyźnie, który był jego towarzyszem życia od 30 lat, a w ogóle to przez 60 lat. W latach 60., kiedy nikomu nawet nie przychodził jeszcze do głowy termin „związki partnerskie”, to był wyczyn.

Jerzy Waldorff przeżył właściwie prawie cały XX wiek, przenosząc do niego pewien etos wieku XIX. Ocalał pewne wartości, pamięć o świecie, który przeminął.
– O Waldorffie mówiło się: Strażnik Pamięci Narodowej. On sam mawiał, że naród, który traci pamięć o swojej historii, przestaje istnieć, więc walcząc o przyszłość narodu, trzeba się oprzeć na jego grobach. Uratował na Powązkach kilkaset grobowców ludzi ważnych dla polskiej historii, teraz to robią jego następcy w Społecznym Komitecie Opieki nad Starymi Powązkami imienia Jerzego Waldorffa. To była jego misja. Uważał, że groby wybitnych Polaków z Powązek dają potomnym siłę, żeby istnieć i trwać.

Mówimy o wielkich dokonaniach Jerzego Waldorffa, ale jakim był człowiekiem?
– Był lubiany, nawet kochany, i sam też potrafił lubić, ale tylko ludzi, których szanował i cenił. Tych, którzy nie mieli żadnego dorobku, powiązań z kulturą, ale coś od nich zależało, coś „mogli”, traktował dość obcesowo. Byli mu potrzebni, więc ich wykorzystywał i tyle. W Warszawie do dziś opowiada się legendy o tym, jak przychodził do ministerstwa kultury albo Komitetu Centralnego PZPR i krzyczał na urzędników z wysokości tej swojej baronowskiej legendy. Nie chcę powiedzieć, że gardził tymi ludźmi, broń Boże, ale uważał, że ich rolą jest pomaganie mu w realizacji ważnych celów.

W jego biografii jest też kilka trudnych kwestii. Gdyby mógł się Pan z nim spotkać, o co chciałby go Pan zapytać?
– Na przykład o coś, co wypominano mu za życia i wypomina dziś, czyli flirt z faszyzmem. Pod koniec lat 30. napisał nawet książkę wychwalającą faszyzm Mussoliniego – Sztuka pod dyktaturą. Zadałbym też pytanie o czasy stalinowskie, kiedy pracował w tygodniku „Przekrój”. To byłoby pytanie o strach. Raczej nie wierzył w komunizm, ale pisał wtedy teksty atakujące Kościół, emigrację, podziemie AK. Myślę, że się bardzo bał, także ze względu na swoją przeszłość w II RP, i zwyczajnie chciał przetrwać. Każdy z ludzi ma w życiu momenty, kiedy nie zachowuje się – mówiąc oględnie – jak bohater. To dla biografa najciekawsze, znaleźć odpowiedź na pytanie: „dlaczego?”. I oczywiście chciałbym z nim porozmawiać o miłości jego życia, tancerzu Mieczysławie Jankowskim, z którym przeżył 60 lat. To nie był czas coming outów, wychodzenia z szaf, homoseksualiści bali się odrzucenia i pogardy. A tymczasem to była ogromna, trwająca całe życie więź, której można wszystkim życzyć.

---

MARIUSZ URBANEK
Pisarz i publicysta, z wykształcenia prawnik, absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego. Autor wielu poczytnych biografii, felietonista i redaktor miesięcznika „Odra”, kieruje Gabinetami Świadków Historii w Muzeum Pana Tadeusza Zakładu Narodowego im. Ossolińskich. Jego książka o Kornelu Makuszyńskim zdobyła Nagrodę Literacką Zakopanego


 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki