Kiedy to piszę, Polacy świętują Dzień Matki. Ja sobie o nim przypomniałem przypadkiem. Byłem na wywiadzie z dyrektorem warszawskiego Teatru Ateneum. Kiedy wychodziłem z jego gabinetu, sekretarka przypomniała o święcie. – Trzeba dzwonić do naszych matek – napomknął dyrektor. Ja nie mam do kogo. Moi rodzice zmarli jeszcze w latach 90.
Moja mama Alina Strzyżewska-Zaremba (1930–1993) urodziła się jako dziecko człowieka, który opuścił swoją pierwszą żonę dla mojej babci. Była więc dzieckiem nieślubnym, urodzonym między wojnami. Nawet w dzisiejszych, superswobodnych czasach odczuwam lekki opór, aby to napisać. Skądinąd nie był to jej wybór.
Mój dziadek, Kazimierz Strzyżewski, był cukiernikiem, zginął we wrześniu 1939 roku podczas obrony Warszawy. Mama spędziła dzieciństwo we Włochach pod Warszawą, w 1944 roku patrzyła z daleka na płonącą stolicę. Rodzina babci to niezbyt bogate mazowieckie drobnomieszczaństwo. Choć wśród przodków mamy wymieniano i ziemianina, którego córka, moja prababcia, popełniła podobno mezalians.
Ona sama z biedy doszła w PRL do studiów polonistycznych. Ja zawdzięczam jej staranne wychowanie w blasku literatury, teatru, filmu, muzyki, malarstwa. Malarstwo trochę potem odpadło, bo nogi mnie bolały w muzeach, ale reszta pozostała.
To ona mi pierwsza opowiadała o Katyniu i ubeckich katowniach. I równocześnie źle wspominała II RP – jako kraj biedy i pogardy tych wyższych wobec tych niższych. Zawsze, i nawet w pewnym sporze z rodziną i znajomymi, żądała, aby szanować wszystkich ludzi: Żydów czy chłopów (którymi miastowi gardzili), inne narody. Moja babcia, jej mama, była pod tym względem jej przeciwieństwem. Choć sama nie skrzywdziłaby muchy.
Mama nie była najlepszą gospodynią domową, wolała teatr czy książkę od gotowania. Z drugiej strony w PRL prowadzenie domu nie należało do łatwych, a my byliśmy na dokładkę… no, niezamożni. Ojciec nie uważał za stosowne w czymkolwiek jej pomagać. Jako dziecko byłem w tej sprawie feministą, choć nie wiedziałem, co to oznacza.
Chodziła razem z ojcem na fasadowe wybory Sejmu PRL, dla świętego spokoju. Dopiero podczas sierpniowego karnawału przeszła spóźniony czas politycznego buntu. Pamiętam, z jakim entuzjazmem szykowała się do udziału w strajku generalnym Solidarności w marcu 1981. Miała wtedy wyznaczony swój posterunek w jakimś pokoiku zakładu językoznawstwa PAN-u.
W stanie wojennym jako działaczka podziemnej Solidarności koło pięćdziesiątki wędrowała po Warszawie z bibułą i uciekała przed milicją na manifestacjach, co mocno nadszarpnęło jej zdrowie. Poturbowano ją pod katedrą na Świętojańskiej po jakiejś Mszy, ale dalej demonstrowała. Raz nawet była ze mną, chowaliśmy się przed milicją w jakimś podwórku koło placu Konstytucji. Była z tego dumna, mówiła, że nadrabia zaległości całego życia, kiedy nie rozumiała, co to komunizm.
Tak bardzo dbała, żeby nikogo w swoim życiu nie skrzywdzić. Pod koniec życia jej domem stał się Kościół. Poniekąd poświęciłem jej słuchowisko Nasza rodzina, które wyreżyserował w Teatrze Polskiego Radia Jarosław Gajewski. Piszę „poniekąd”, bo to nie są losy mojej rodziny w skali 1:1. Ale coś powiedziałem o takich jak ona. O zwykłych Polakach z jej pokolenia.
Czasem oglądam Salto Tadeusza Konwickiego. To moi rodzice, ich krewni i znajomi tańczą tam do muzyki Wojciecha Kilara w obskurnej salce, podczas rocznicy nie do zidentyfikowania. Ludzie, którzy pamiętają wojnę, a dojrzewają w szarych latach 50. i 60., niepozbierani, zakompleksieni, na zawsze dotknięci syndromem okupacyjnych i powojennych przeżyć. I oni tak będą tańczyć już zawsze.