Zastanawiałem się, co można jeszcze napisać o stanie wojennym wprowadzonym 13 grudnia 1981 r. przez PZPR-owską ekipę Wojciecha Jaruzelskiego. Pisałem już o nim dziesiątki razy w najróżniejszych kontekstach: nierozliczonych aktów przemocy ówczesnej władzy czy załamania się wielkiej społecznej nadziei, co mam wrażenie miało wpływ na kondycję psychiczną polskiego społeczeństwa jeszcze wiele lat później.
Z drugiej strony trudno się nie odwołać do kolejnej rocznicy, skoro jest okrągła, czterdziesta. Trudno też nie zauważyć mody na ten temat, kwitnącej tak naprawdę dopiero po latach. Widać to choćby w filmach – ten o Grzegorzu Przemyku, maturzyście zabitym w 1983 r. przez milicję, zapowiedział kolejne tytuły.
Może jednak, jeśli chce się uniknąć politycznej rutyny, trzeba zerknąć na tamte zdarzenia poprzez życiowy konkret mojego pokolenia i pokoleń jeszcze starszych. W moim przypadku tym konkretem będzie postać mojej mamy. Alina Strzyżewska-Zaremba, polonistka zajmująca się językoznawstwem w Polskiej Akademii Nauk, była zapewne jednym z wielu przykładów pewnego fenomenu.
To ona opowiadała mi jako pierwsza o niegodziwościach komunizmu. A równocześnie była w swoisty sposób apolityczna. Właściwie przeoczyła wielkie emocje 1956 r., choć przecież była wtedy w Warszawie, świeżo po studiach. Nie poszła wiecować na plac Defilad. Choć PRL uważała za niepolską dyktaturę, to nie wzdychała do Polski międzywojennej. Córka niezbyt bogatej rodziny, miała poczucie społecznego awansu symbolizowanego przez jej studia i pracę naukową. Na dokładkę machinalnie, dla świętego spokoju, głosowała w całkiem fikcyjnych, fasadowych wyborach na jedną listę – po raz ostatni na początku 1980 r.
Porwał ją dopiero solidarnościowy karnawał. Pamiętam, że z podpisania porozumień gdańskich, które oglądaliśmy całą rodziną w telewizji, cieszyła się jak dziewczynka. W marcu 1981 r. była gotowa stawić się na strajk generalny. Miała wyznaczony posterunek gdzieś w Zakładzie Językoznawstwa PAN – do strajku ostatecznie nie doszło. Przemówienie Jaruzelskiego 13 grudnia przeżyła jako osobisty cios. Rzuciła się w wir konspiracji – w wieku ponad 50 lat. Woziła bibułę, uczestniczyła w ukrywaniu jakiegoś solidarnościowego zbiega. Traktowała tę aktywność jako coś naturalnego. Jako obowiązek.
Straciła przez to zdrowie. I dlatego, że poturbowano ją podczas jednej z manifestacji na Starym Mieście bodaj w 1983 r. Ale i dlatego, że zżerał ją stres. Może to jeden z powodów jej przedwczesnej śmierci już w III RP. A przecież pamiętam, jak mówiła mi w 1980 r.: „Ja całe życie byłam jak we śnie. Dopiero teraz rozumiem, co to znaczy być obywatelem”. I błyszczą jej oczy.
Przeżywałem to wtedy jako licealista, potem student, podobnie. I myślę, że takie przerobienie wielu zwykłych zjadaczy chleba w aniołów to zjawisko typowe dla tamtych czasów. Może nie dotyczące większości Polaków (jak to zresztą obliczyć?), ale istotnych grup społecznych, środowisk. Możliwe chyba tylko w czasie niemal rewolucyjnego przełomu, nie do utrzymania w czasach „normalnej demokracji” i „normalnego wolnego rynku”.
Pokazałem to wszystko, tak naprawdę opowiedziałem o mojej mamie, zmieniając nieco tylko rodzinne realia, w radiowym słuchowisku. Przyrządził to wiosną tego roku świetny aktor i reżyser Jarosław Gajewski. Mamę zagrała Ewa Bułhak. Na wydanie wciąż czeka minipowieść na ten sam z grubsza temat. Wspominając suchą mowę postaci w generalskim mundurze, którą oglądam 13 grudnia zamiast „Teleranka”, odtwarzam swój strach. Ale wspominam też dumę. Dumę z mojej mamy.