Zbliżali się do Niego wszyscy celnicy i grzesznicy, aby Go słuchać” (Łk 15, 1). Z biegiem lat coraz bardziej urzeka mnie to proste zdanie, które czytamy na progu przypowieści o szukaniu człowieka przez Boga. Zbliżali się, ale nie wiemy, ilu tych ewangelicznych połamańców rzeczywiście doznało przemiany. Jezus był jak magnes. Przyciągał i odpychał. Ci, którzy się źle mieli, wyczuwali w Nim pociągającą energię. Zamieniali się w słuch, a potem, kto wie, może znowu się oddalali. To zaś przyciśnięci do muru siłą swej słabości jeszcze raz przypominali sobie o Jezusie i garnęli się do Niego. Nie zawsze natychmiast zaiskrzyło. Nawrócenie też czasem musi boleśnie dojrzeć. To nasze idealizacje każą nam widzieć w celnikach i grzesznikach świetlisty orszak błyskawicznych świętych. Jednak nie wszyscy pośród nich byli Mateuszami i Zacheuszami. Droga powrotu niektórych zapewne znacznie się wydłużała.
Notoryczni grzesznicy
Przypomina mi się historia jednego z bohaterów filmu Martina Scorsese Milczenie. Kichijiro to chrześcijanin, japoński przewodnik dwóch jezuitów, o. Rodriguesa i o. Garupe, który ze strachu kilkakrotnie wypiera się wiary i zdradza zakonników, po czym za każdym razem błaga Rodriguesa o spowiedź. I tak dzieje się po wielekroć. Jakby reżyser celowo przerysował tę tragikomiczną postać. Czy można najpierw tak solennie żałować, po czym na widok oficjeli migiem spełniać ich życzenia, aby uniknąć tortur i śmierci? Można. Kichijiro jest jednak nieustępliwy w kwestii skruchy. Żałuje i powstaje. Żebrze wręcz o przebaczenie, nawet jeśli o. Rodrigues już odżegnał się od kapłaństwa. Pod koniec filmu role się odwracają. Oto „mocny” jezuita już dokonał apostazji, a „słaby” Kichijiro, u którego znaleziono święty wizerunek, zostaje aresztowany i prawdopodobnie skazany na śmierć.
Tajemnica powtarzających się upadków i zaplątania w nałogach towarzyszy pewnie wielu z nas. To ciągłe i niekończące się próby wyprostowania się po powtarzających się upadkach. Można rzecz jasna wszystko zrzucić na karb ludzkiego uporu, braku silnej woli czy niezdecydowania. Jezus jest innego zdania: „Duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe” (Mt 26, 41). Kto spowiada regularnie i sam spowiada się cyklicznie, ten wie, że u stóp konfesjonałów klękają głównie „celnicy i grzesznicy”, rzadziej ci, którym życie jeszcze nie dokuczyło. Takich osób jak Kichijiro mamy w Kościele na pęczki. Sporadycznie są to apostaci, którzy z lęku zaprzeczają swojej wierze. Lwia część to wszelkiego rodzaju nałogowcy, notoryczni grzesznicy, uwięzieni w błędnym kole słabości i wstydu, którzy jednak ciągle na nowo przychodzą, wyznają swoje niepowodzenia i chcą, aby było lepiej. Chcą innego życia i wyzwolenia, ale odczuwają narastającą bezsilność. To poruszające.
Nikczemność czy ślepota?
Jestem daleki od upraszczających moralistycznych wyjaśnień, dlaczego chcemy poprawy, a po chwili wpadamy w te same koleiny. Każda historia jest inna. Słuchając ludzkich dramatów, przeglądam się we własnej słabości i w niemocy innych jak w lustrze. Ona nas łączy. Rodzi współczucie. O wiele ważniejsze jest wszelako przebijające się przez pancerz zagubienia pragnienie bycia lepszym, ocalonym i scalonym. Dlatego obecnie, bo dawniej opierałbym się, w pełni podzielam obserwację s. Ruth Burrows OCD, że „człowiek nie jest nikczemny, tylko ślepy. Często odnosi się wrażenie, że ludzkość błąka się na oślep i bez celu w wielkim, ciemnym lesie, plącząc się, wpadając w doły, bez żadnego poczucia kierunku; nie nikczemna, tylko ślepa i bezradna”. Myślę, że spojrzenie Boga namierza tę bezradność, zwłaszcza u tych, którym ją wdrukowano. Nie wszystko więc, co widać na zewnątrz, odzwierciedla rzeczywistą kondycję ducha. Raczej należy przyznać rację św. Augustynowi, który opierając się na swoim doświadczeniu, stwierdza, że „ludzie, popełniając grzech, często płaczą z tego powodu, że grzeszą”. Skąd się to bierze?
Wszyscy nosimy w sobie jakieś rany psychiczne i duchowe. Tak, ludzki duch, choć niewidzialny, także dostaje cięgi i cierpi rany, skoro ten sam duch potrzebuje pokarmu i troski. Jedne rany goją się szybciej, inne powoli. Są i takie, które nigdy się nie zasklepią. Rowan Williams stwierdza, że każdy z nas w mniejszym czy większym stopniu naznaczony jest „trwałym i nieuleczalnym okaleczeniem”. Nawet taki niechciany oścień może przysłużyć się naszemu duchowemu rozwojowi. Z tych powodów czasem niełatwo rozsądzić, na ile człowiek ponosi winę, a gdzie ulega własnej kruchości i działa pod wpływem rany. Już sama cykliczność i natarczywość zachowania wskazuje, że jest ono jedynie parawanem. Wiele z tego, co uważamy za grzech, to rozpaczliwe ucieczki, kompulsje, nawykowe odruchy bezsilności, wyćwiczone przez trening i podświadomość strategie uśmierzania wewnętrznego bólu, pustki, samotności, braku sensu i kierunku w życiu, a czasem wręcz płacz niedożywionej duszy. Nie lubimy takich stanów. One nas przerażają. Dlatego szukamy wtedy pocieszenia, odwrócenia uwagi, chwilowej ulgi. Wszystko to dzieje się szybko i bez większej refleksji.
Spowiedź i psychoterapia
Święty Jan Klimak zwraca uwagę, że „ludzie upadają raz za razem (…) a prawdziwym problemem tych ludzi jest niemoc uwięzienia swego wroga, który tyranizuje ich siłą przyzwyczajenia”. To, co święty mnich nazywa „tyranią”, można z powodzeniem odnieść do współczesnego rozumienia uzależnienia albo kompulsji, mylnie kojarzonych z poważnym grzechem. Czasem nie wystarczy spowiedź, aby przerwać zaklęte koło tych namolnych niedoskonałości. Psychologia i neuronauki coraz bardziej odkrywają skomplikowanie ludzkiej psychiki, powiązanie ciała z uczuciami i duchem. Dzisiaj więcej rozumiemy w tym względzie niż starożytni. Nie można więc tych odkryć odrzucać w imię fałszywej wiary i duchowości, która na wszystko patrzy wyłącznie moralnie lub prawnie. Wyniszczające nawyki maskują to, co wielu z nas wypiera. Zwłaszcza grzechy cielesne stają się wtedy ekwiwalentem poszukiwanego pokarmu duszy. Nawet św. Tomasz z Akwinu uważa, że częściej lgniemy do przyjemności cielesnych, bo potrzebujemy ich jako „lekarstw na swe rozliczne cierpienia i przykrości”.
Kompulsje, uzależnienia i nałogowe grzechy można potraktować jako grzechy ciężkie, ale to droga donikąd. Można też przyłożyć „recydywiście” rozpalone żelazo surowości, ale niewiele tą metodą wskóramy. Psychoterapia umożliwia dotarcie do przyczyn, które nie są natury moralnej. Bez jej podjęcia grozi pokusa kręcenia się wkoło siebie i oczekiwania cudu ze strony Boga. A warto skorzystać z ludzkich środków.
Czasem zdarza się, że ktoś tkwi latami w szponach nałogowego grzechu, ponieważ uważa go za swój jedyny problem. Diabeł, w zależności od potrzeby i osoby, albo zawęża perspektywę, albo ją rozmywa. Niektórym wydaje się, że zniknięcie powtarzającego się grzechu wprowadziłoby ich niemalże do raju. Gdyby tylko wyrwać chwast, z miejsca odsłoniłyby się same kwiaty, rosnące na czystej, niezarośniętej niczym innym glebie. Tak bardzo chcemy dobrze wypaść przed Bogiem i olśnić Go swą nieskazitelnością, że im bardziej się staramy, tym bardziej nam nie wychodzi. Dobrze więc przyłożyć wtedy do swojej duszy pewien papierek lakmusowy i zadać sobie pytanie, co pomyślelibyśmy o sobie i jak spoglądalibyśmy na innych, gdybyśmy nagle zostali uwolnieni z tego czy innego męczącego grzechu. Dopóki sądzimy, że na skutek tego stalibyśmy się lepsi od innych, jest to znak, że nie nadszedł jeszcze czas uwolnienia. Pokora jest ważniejsza niż nasze dobre samopoczucie moralne.