Znamienne, że Katechizm wspomina najwięcej o zniechęceniu, gdy traktuje o modlitwie. Jedni są namawiani do tego, by w ogóle się nie modlić. Ulegają różnej maści racjonalizacjom, wymówkom, wypaczonym opowieściom o religii. Sposób kuszenia zmienia się jednak diametralnie, gdy mamy do czynienia z chrześcijanami, którzy kontynuują stałą praktykę modlitwy. To właśnie do ich serc przesącza się w którymś momencie zniechęcająca myśl. Zrobili już bowiem milowy krok na drodze do doskonałości. Teraz stoi przed nimi inne wyzwanie: jak wytrwać w obliczu różnych przeciwności i trudności. A jest ich wiele. Spośród najważniejszych można wymienić rodzące się często powoli wrażenie modlącego się, że wierna modlitwa nic nie daje, nie jest wysłuchana albo nie powoduje jakościowej zmiany w życiu. Gorzej, jeszcze bardziej ujawnia grzeszność, niegodność, przywiązania i nawyki modlącego się, a przecież dawniej nie było aż tak źle. I wtedy w głowie otwiera się furtka zachęcająca do ucieczki: po co właściwie się modlić? Czy Pan Jezus nie powiedział, że mamy być doskonali jak Ojciec Niebieski? Pokusa zniechęcenia to w sumie jęk ugodzonej pychy „która utwierdza się wskutek naszego poczucia niegodności, ponieważ jesteśmy grzesznikami” (KKK, 2728). Sądziliśmy, że skoro zbliżyliśmy się do Boga, to powinno być znacznie lepiej, a tu jedna bieda goni kolejną biedę. Prawda jest jednak taka, że zbliżenie do Boga przez modlitwę i sakramenty odsłania rany i wydobywa na jaw ciemności, które od zawsze w nas były, tyle że ich nie dostrzegaliśmy. Ich eksplozja to część procesu terapeutycznego.
Duchowa pułapka
Ta sama duchowa pułapka zastawiana jest na tych, którzy regularnie się spowiadają lub przyjmują Komunię św. Zazwyczaj są to osoby wierne praktyce modlitwy. Nie spotkałem jeszcze penitenta, którego trapiłoby zniechęcenie, jeśli klęka u stóp konfesjonału raz na kilka lat lub „zalicza” spowiedź z rozpędu. Natomiast niejeden raz rozmawiałem z osobami gorliwymi, które stanęły na skraju wewnętrznej kapitulacji, bo utraciły sens praktyki spowiadania się. I zwykle kryją się za tym wyrafinowane racje. Jedną z nich jest fałszywe rozumienie chrześcijańskiej doskonałości. Święty Tomasz z Akwinu pisze, że „w większości wypadków postęp w dobrym czy złym idzie od stanu niedoskonałego ku doskonałemu, czy człowiek wzrasta w dobrym, czy złym”. Zarówno cnota, jak i grzech, idą swoją drogą. „Doskonałym” mordercą staje się nie ten, komu nie tylko przemknęła myśl, by dla jakichś korzyści zabić drugiego człowieka, ale ten, kto doprowadził swój plan do skutku – uśmiercił kogoś. A więc także w złu można się piąć po szczeblach doskonałości, czyli przechodzić etapy. Doskonałość jako taka to osiągnięcie pełni, ostatecznego celu. Dlatego niedoskonały nie oznacza zły, lecz niepełny, znajdujący się aktualnie na jakimś etapie drogi do spełnienia. W myśleniu biblijnym niedoskonałość nie sytuuje się wobec doskonałości jak ogień wobec wody. Kto zaczął uczyć się języka obcego, nie włada nim po miesiącu w sposób doskonały, ale już posiadł pewną wiedzę, dlatego może powiedzieć, że zna ten język, ale w stopniu niedoskonałym. Podobnie jest z moralnością, czyli upodabnianiem się do Chrystusa. Święty Tomasz z Akwinu pisze, że niemożliwe jest, abyśmy na ziemi osiągnęli pełnię doskonałości moralnej. Iluzją jest oczekiwać, aby chrześcijanin „całą pojemnością swojego serca, pełnią swych możliwości, zawsze aktualnie miłował Boga”. Zresztą nie inaczej sprawa wygląda z miłością do bliźnich i do samego siebie. „Ze strony zaś miłującego, miłość jest doskonała, gdy miłuje jak tylko może” – pisze Akwinata. Kiedy przychodzimy do spowiedzi, istotnie wyznajemy grzechy, ale to nie jest cała prawda o naszym życiu. Jesteśmy również tymi, którzy dzięki Bogu czynią dobro, i przekazują Boże dary innym na tyle, na ile to możliwe w danej chwili. Wierzący może wciąż kochać częścią pojemności swojego serca i ją stopniowo powiększać dzięki łasce Boga i pełnionemu dobru. Jak to zrobi, jeśli przestanie się spowiadać, bo uważa, że i tak nic to nie da?
Prawdy i iluzje
Nie wyeliminujemy wszystkich grzechów powszednich ani tych, które nieustannie się powtarzają. U początkujących i czyniących postępy niemoc może długo współgrać z autentyczną miłością, bo paradoksalnie to przez nią działa Bóg. Zniechęcenie bierze swój początek z ukrytego założenia, że Bóg wymaga od nas bezbłędności i doskonałości na miarę Jego samego. Co więcej, chrześcijańska doskonałość nie polega również na życiu według standardu, który miałby obowiązywać wszystkich, lecz zawsze jest dostosowana do rzeczywistych możliwości konkretnego człowieka. Nie chodzi o zdobycie rekordu świata, ale rekordu dostępnego dla mnie, choć to słowo w odniesieniu do moralności nie jest chyba najszczęśliwszym wyborem. Fałszywa doskonałość karmi się również przeświadczeniem, że wszyscy ludzie we wszystkich aspektach są równi i tacy sami. Nasze wrażenia i obserwacje co do rzeczywistych postępów nie zawsze pokrywają się z prawdą. Nie znamy bowiem swego serca. Często widzimy, że popełniamy te same grzechy, ale czasem długo nie wiemy, dlaczego w nie popadamy. Nie potrafimy określić, dlaczego leczenie nie od razu wydaje owoce. Jednym z powodów jest to, że z każdego grzechu czerpiemy jakąś przyjemność, to znaczy, dostrzegamy w nim jakieś dobro. Niepokojące światło rzuca na tę tajemnicę przypowieść o pszenicy i kąkolu (Mt 13, 24–30), jeśli zastosujemy ją także do ducha ludzkiego. Jezus zaznacza, że nieprzyjaciel, czyli szatan, nasiał chwastu na polu z pszenicą „gdy ludzie spali” (Mt 13, 25), a więc w ciemności i w ukryciu, w ludzkiej nieświadomości. Tylko gospodarz wiedział, kto i kiedy wtargnął na jego uprawę i skąd się wziął na niej chwast. Słudzy zauważyli jedynie skutki tego nocnego sabotażu. Nie mieli jednak pojęcia, kto za tym stoi. Lekcja z tego taka, że czasem tylko nam się wydaje, że prześwietliliśmy nasze serce na wylot i wiemy, co i kiedy powinno zniknąć z naszego życia. Chcemy widzieć natychmiastowe owoce, a jeśli ich nie dostrzegamy, ogarnia nas niecierpliwość sług, którzy chcieli natychmiast zabrać się do wyrywania chwastu na polu. Nie wiemy często, jak i kiedy zło zadomowiło się w naszym życiu, ale uważamy, że znamy rozwiązanie. Tymczasem wiele przed nami jest zakryte. Gospodarz nie grzeszy niecierpliwością. Zaskakuje sługi, bo każe im tolerować obecność chwastu, aby nie zniszczyć pszenicy. Dlaczego? Ponieważ korzenie chwastu i pszenicy są splecione ze sobą.
Wewnętrzna operacja
Sługa Boży Jan Pietraszko, komentując tę przypowieść, pisze, że „dobro i zło nie tylko sąsiadują ze sobą ramię w ramię, lecz są splątane ze sobą w tragiczne węzły nieporozumień, pogmatwane do tego stopnia, że dla postronnej myśli ludzkiej uporządkowanie i rozdzielenie tego splotu powikłań i ustalenia granicy jest ponad siły”. Tylko Duch Boży wie, gdzie i jak zło zapuściło swoje korzenie w naszym sercu. I wie, ile czasu potrzeba, aby bez wyrywania zła z korzeniami, czyli także bez zniszczenia tego, co dobre, nastąpiło w nas uzdrowienie. Nie powinniśmy więc spieszyć się z wydawaniem wyroku o bezowocności spowiedzi na podstawie powtarzalności tych samych grzechów, zakładając, że robimy, co w naszej mocy. Nie wiemy, czy akurat nie przechodzimy wewnętrznej operacji. Jednym z niewidzialnych owoców spowiadania się ciągle z tego samego jest to, że „sprawiedliwy upada, ale powstaje ostrożniejszy i pokorniejszy” (św. Tomasz z Akwinu). To, co nam się wydaje cierniem, w oczach Bożych może służyć za narzędzie, które nas coraz bardziej doskonali. Ale nie po naszej myśli.