Jestem na rekolekcjach dla wspólnoty małżeństw w Laskach. Odprawiamy mszę świętą. Trwa modlitwa wiernych. Nagle obecna na niej starsza i nieco przygarbiona siostra franciszkanka cichym głosem prosi za „pana Putina, aby się nawrócił i doświadczył miłości Pana Boga”. Jeśli zwykle ciszę się słyszy, to teraz poczułem jej nabrzmiałość wszystkimi zmysłami. Widzę ją na twarzach uczestników. Cisza gęstnieje. Powaga wzrasta. Co dzieje się w naszych sercach i głowach? Czy siostra nie przesadza?
Następnego dnia wracam do Krakowa. Na dworcu kolejowym tłumy stłoczonych ludzi. Dorośli i dzieci. Wolontariusze i różne służby. Uciekinierzy siedzą na walizkach ze zmęczonymi i zbiedzonymi twarzami. Czekają. Gdy patrzę na nich, wzbiera we mnie morze myśli i uczuć. Najpierw smutek i złość. Jak to możliwe, że ciągle w naszym świecie nie pozwala się ludziom żyć, pracować i kochać? Dlaczego jeden człowiek przeszkadza drugiemu? Jak to się dzieje, że jakiś satrapa może bezkarnie decydować o losie milionów? Obracam się w kierunku młodych, którzy oferują gościom ciepłą zupę i kanapki. Gdy na nich patrzę, smutek przekształca się płynnie we wzruszenie. To też prawdziwe oblicze człowieka. Wychodzę na ulicę jak drzemiący wulkan z „wybuchową” mieszanką uczuć. Gniew, wściekłość, bezsilność, smutek, łzy, radość, nadzieja. A wszystko przez tego jednego człowieka…
Miłujcie nieprzyjaciół
Nasze rozmowy, a także konfesjonały, aż dudnią od wojny w Ukrainie. Wyzwalają się najprzeróżniejsze reakcje. Władimir Putin staje się powodem grzechu, kamieniem zgorszenia. Jak mina rozrywa nas wewnętrznie słuszne oburzenie, lęk i gniew, ale też to, co być może nie jest przez nas chciane i nas przeraża: mordercze myśli, potępienie, nienawiść. Na własnej skórze doświadczamy, że nie jesteśmy aniołami. Kotłują się pytania: Czy nie lepiej byłoby dla nas i tych, którzy cierpią, aby jeden człowiek umarł za lud, niż miałby zginąć cały świat? (por. J 11, 50)? Skoro sam sprawiedliwy Jezus został poświęcony jako kozioł ofiarny dla dobra innych, to czy tym bardziej nie należałoby ukrócić życia jednego zbrodniarza, który zagraża tak wielu? Czy chrześcijanin może w ogóle życzyć komukolwiek śmierci? Przecież psalmy aż puchną od złorzeczeń i pragnienia odwetu wobec wrogów i prześladowców! Czy jesteśmy lepsi albo bardziej odporni od ludzi dawnych czasów?
A jednak Jezus mówi: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół. Dobrze czyńcie tym, którzy was prześladują” (Łk 6, 27). Nie wymażemy tych słów z Ewangelii.
Święty Paweł też do nich powraca: „Błogosławcie tych, którzy was prześladują! Błogosławcie, a nie złorzeczcie!”
(Rz 12, 14). Ale jak tu nie przeklinać, kiedy krew się wewnątrz gotuje? Czego oczekuje od nas Jezus, gdy mówi o miłości do wroga, a Paweł, gdy wzywa, by nie życzyć źle nawet nieprzyjacielowi? Myślę, że Jezus pragnie nas ustrzec od pozornych rozwiązań, które wprawdzie spontanicznie wydają się skuteczne, ale ostatecznie obracają się przeciwko nam. „Wszyscy jesteśmy zgodni co do tego, że zło należy odrzucić i przezwyciężyć – nie wiemy tylko jak. Jak przeciwstawić się złu, nie stając się jego zwierciadłem, nie zmieniając się – choć temu zaprzeczamy – w jego obraz i podobieństwo?” – pisze Richard Rohr OFM.
Pytanie o dobro
Wiem, co to znaczy życzyć komuś śmierci, a nawet błagałem o to Boga. Nie gdzie indziej, tylko w hospicjum, kiedy towarzyszyłem umierającym podczas ich długotrwałego konania. Nie mogłem na to patrzeć. Naprawdę, chciałem, aby Bóg jak najszybciej uwolnił ich od tej męki. Kierowało mną współczucie, ale i osobista trudność w znoszeniu tej sytuacji. Natomiast znam też smak nienawiści wobec wroga, który budzi we mnie lęk, chęć odwetu i unicestwienia, ale bynajmniej nie rodziło się to ze współczucia. Czy jednak miłość nieprzyjaciół ma polegać na tym, by stłamsić w sobie te gwałtowne reakcje albo udawać, że one nie istnieją, bo chrześcijaninowi czegoś takiego nie wolno w ogóle odczuwać? Czy wyrzucenie z siebie morderczych gróźb i wściekłości na wroga jest niestosowne i złe samo w sobie? Nie sądzę.
Święty Tomasz z Akwinu definiuje miłość jako „pragnienie dobra dla drugiego jako drugiego”. Pragnienie dobra to nie uczucie. Miłość dotyczy naszej woli, a nie samych uczuć. Obojętność wobec cierpiących i chłodne podejście zdradzałoby, że nie ma w nas miłości. Ale co tak naprawdę jest dobre dla mojego wroga, w tym przypadku dla niechlubnego prowodyra wojny w Ukrainie? Czy chodzi o to, by umarł jak najwcześniej i w ten sposób zakończył ów żałosny pochód śmierci, nienawiści i płynącego stąd cierpienia niewinnych? Po ludzku wydaje się to jedyna rozsądna opcja. Tylko czy Jezus by ją wybrał?
Czas na emocje
Postawą, która niezmiennie urzeka mnie w Jezusie, gdy rozważam Ewangelię, jest to, że On pozwala uczniom na bycie sobą. Oni wiedzą, że przy Nim mogą czuć się swobodnie. Zasadniczo nie boją się wyrażać swoich uczuć i myśli, które być może uznalibyśmy za „niestosowne”. Jest taki ważny incydent w Ewangelii, kiedy to apostołowie Jakub i Jan wprawdzie nie doświadczają przemocy, ale zderzają się z niechęcią ze strony Samarytan. Mieli przygotować Jezusowi i sobie pobyt w jednym z miasteczek Samarii. Spotkali się jednak z odmową. Jaka była ich pierwsza reakcja? Pragnienie odwetu i zmiecenia przeciwnika z powierzchni ziemi. To dość nieproporcjonalne zachowanie w stosunku do tego, czego doświadczyli ze strony Samarytan. Jakub i Jan przedstawiają swój „plan działań naprawczych” Jezusowi i pytają: „«Panie, czy chcesz, a powiemy, żeby ogień spadł z nieba i zniszczył ich?» Lecz On odwróciwszy się zabronił im. I udali się do innego miasteczka” (Łk 9, 54–56).
Jezus nie krytykuje narwanych uczniów za ich emocjonalne reakcje. To część ich życia i doświadczenia. Tacy po prostu póki co są. Problem nie leży w naszych pierwszych odruchach i impulsach. Raczej wielce wskazane jest to, byśmy nie grali „świętoszków” i nie zaprzeczali temu, co się rodzi w naszym sercu. Często nie mamy żadnego wpływu na to, że wybucha w nas gniew czy nienawiść. A innym razem jest on nadzwyczaj uzasadniony. Ewangelie wcale nie wybielają ani nie odczłowieczają uczniów. Znamienne jednak, że uczniowie czując ten impuls, idą jednak do Jezusa i pytają, co zrobić. Dają sobie czas. Nie reagują natychmiast. I chyba w tym tkwi sekret chrześcijańskiego podejścia do morderczych i mrocznych pragnień.
Podobnie dzieje się w przypowieści o pszenicy i chwaście. Niezrozumiałe dla sług pojawienie się życicy rocznej (bo taką konkretną roślinę oznacza greckie słowo „zizania”, które tam się pojawia; Mt 13, 25) budzi ich lęk i chęć natychmiastowego działania. Dlaczego? Bo życica jest „karykaturą” pszenicy. Posiada również kłos i ziarna, które są szkodliwe dla zdrowia ludzkiego. Słudzy wyczuwają więc zagrożenie. Na myśl przychodzi im jednak jedno rozwiązanie: należy jak najszybciej usunąć tę roślinę przed żniwami, aby podczas młócenia jej ziarna nie zmieszały się z pszenicą. Słudzy nie wiedzą jednak wszystkiego. Działają pod wpływem częściowej wiedzy – a więc tego, co widać. Pan uświadamia im zarówno to, skąd się wzięła ta roślina pośród pszenicy, jak i otwiera im oczy na inny fakt: jej korzenie splecione są z korzeniami dobroczynnego zboża. Pochopne i siłowe sposoby poradzenia sobie z problemem mogłyby narazić pszenicę na zniszczenie. „Pozwólcie obojgu róść aż do żniwa” – mogą być odebrane jako najbardziej oburzające, skandaliczne i odpychające słowa w Ewangelii. Najczęściej uważane przez nas za nierealistyczne, naiwne. Gdzie trzeba żyć, aby wypowiadać takie apele? Także tutaj nie pojawia się zganienie sług za to, co widzą i jak reagują. Pan jednak ich uspokaja i poszerza ich świadomość.
Decyzja
Co więc począć z impulsami, które popychają nas do tego, by złorzeczyć wrogom? Życie w Duchu zaczyna się w nas wtedy, gdy z jednej strony nie tłumimy naszych uczuć, nie wypieramy gwałtownych reakcji, a z drugiej strony nie działamy pod ich wpływem od razu, a czasem w ogóle. Wszystko zależy bowiem od tego, do czego skłania nas uczucie lub instynkt. Ta chwila „przerwy”, namysłu, nieulegania niezdrowej spontaniczności sprawia, że mamy wybór. Zło takiej przestrzeni nam nie pozostawia. Jeśli jesteśmy świadomi naszych impulsów, nie musimy wcale za nimi podążać i stawać się ich niewolnikami. Władimira Putina należy potraktować tak jak ewangeliczną życicę. Jak więc ostatecznie pokonuje się zło? Tak, aby samemu nie stać się złym i nie stosować złych metod. Czy to możliwe ludzką mocą? Nie. Tylko przyjęta moc Ducha może ukierunkować naszą energię i gniew we właściwą stronę, aby nie wpaść w ramiona zła.