Nie wiemy dziś do końca, co to znaczy „król”. Mamy obrazy dość przeciętnych królów z historii i dobrych królów z bajek, ale nikt z nas nigdy nie doświadczył tak naprawdę królewskiego, ziemskiego panowania. Jak zrozumieć i przyjąć dla siebie Chrystusa, który jest Królem?
– Dla mnie Chrystus Król jest bliski od momentu, w którym zdałem sobie sprawę, że w momencie chrztu otrzymałem trzy godności. Przy udzielaniu sakramentu chrztu skupiamy się głównie na geście polania dziecka wodą, ale mało kto zwraca uwagę na akt namaszczenia człowieka olejem krzyżma. Tymczasem już w Starym Testamencie dokonywano namaszczenia tylko w trzech przypadkach: kandydata na proroka, kandydata na kapłana i kandydata na króla. Ta potrójna godność w nas drzemie, nawet jeśli nie jesteśmy tego do końca świadomi. I to właśnie dla mnie jest ważne w myśleniu o Chrystusie Królu – nie Jego władza czy panowanie, ale właśnie to, że mam po Nim tę wyjątkową godność.
Na ostatnim synodzie w Polsce niezbyt mocno to wybrzmiało, ale w wielu krajach było wyraźnie słyszalne: że chrześcijanin w Kościele nie potrzebuje żadnych dodatkowych uprawnień. Najgłębszą podstawą naszej obecności w Kościele i naszego działania jest właśnie sakrament chrztu. Wydaje się, że gdzieś nam to czasem umyka z nauczania…
– Umyka, bo nauczyliśmy się myśleć o godności jako o jakimś zaszczycie. W potocznym myśleniu godność pojawia się razem ze święceniami kapłańskimi. Ale przecież wszyscy zostaliśmy stworzeni jako dzieci Boże i rzeczywiście nimi jesteśmy. Dlatego musimy przewartościować nasze myślenie i na nowo odkrywać znaczenie chrztu. Z tego będą oczywiście wynikały pewne konsekwencje. Jedna z nich to poczucie bezpieczeństwa. Chrystus Król to jest ktoś, kto stoi za nami murem, kto nas zawsze obroni – ktoś, kogo mogę przywoływać w momencie próby. Kiedy zderzam się z sytuacją, która mnie przekracza, to Jego obwołuję nad tym Królem. Idę do Niego i mówię: „Panie, przepraszam, nie umiem sobie z tym poradzić: albo naucz mnie, jak to rozwiązać, albo Ty sam weź to i dokończ”. I to jest jakieś wielkie zaufanie, którego trzeba się nauczyć.
Słysząc o swojej królewskiej godności, ktoś może łatwo uznać, że jest małym królem, że ma prawo panować nad innymi, że jest większy.
– Godność królewska nie oznacza, że jesteśmy lepsi – bo od kogo mamy być lepsi, skoro wszyscy mają tę samą godność. Ale bardzo ważne jest, żeby o tym mówić: bo grzech poniewiera każdym z nas tak, że tracimy o sobie czasem jakiekolwiek dobre zdanie. Tymczasem Bóg wymyślił każdego z nas przed założeniem świata, chciał, żebyśmy byli nieskalani przed Jego obliczem. I to w każdym z nas drzemie, nie pozbywamy się tego z każdym grzechem. Owszem, przez grzech zadaję obrazowi dziecka w sobie jakąś rysę, ale nadal niezmiennie pozostaję arcydziełem, nie bublem – co próbuje wmówić mi szatan za każdym razem, kiedy mnie do grzechu skusi. „Weź przestań, daj sobie spokój, po co się starać, co będziesz księdzu zawracał głowę znów z tą spowiedzią”. To jest myślenie, które nas poniża. Dopiero świadomość, że mam godność, która jest większa od mojego grzechu, jest wyzwalająca i jest nadzieją, której się mogę uczepić zawsze, cokolwiek w moim życiu się wydarzy.
Święty Stanisław Kostka na bazie takiego rozumienia swojej godności mówił: „Do rzeczy większych stworzył mnie Pan”. To nie była pycha, ale świadomość, że nie jesteśmy byle kim, więc możemy robić wielkie rzeczy. Ale tę samą prawdę mówią pracujące na ulicach siostry zakonne, pomagające prostytutkom. Te kobiety czasem pierwszy raz w życiu słyszą, że są ważne, i to ratuje im życie. Bo o godności królewskiej musimy pamiętać wszyscy, ale szczególnie mocno chyba trzeba mówić o niej tym najsłabszym, poranionym, którzy o tym zapomnieli.
– I mówimy o tym nie po to, żeby kogoś podeptać i uświadomić mu, ile w życiu zmarnował, ale żeby go podnieść. To może być moment prawdziwej zmiany życia, kiedy nagle rozumiesz, że mimo tych wszystkich głupich rzeczy, które w życiu zrobiłaś, nic z tej godności królewskiej nie straciłaś. Nic! Tego naprawdę można się uchwycić, chcąc budować swoje życie na nowo.
Można chyba powiedzieć, że ta królewska godność daje nam wolność przed Chrystusem Królem. Gdybyśmy nie otrzymali namaszczenia w chrzcie, bylibyśmy tylko Jego poddanymi. My tymczasem zawsze możemy do Niego wrócić, bo przy Nim jest nasze miejsce – nie pozbędzie się nas, jak nieposłusznych służących.
– Uderzające są dwa aspekty królowania Jezusa. Po pierwsze, to jest królowanie przez służbę, co też po ludzku trudno jest nam zrozumieć. A drugie to jest właśnie ta wolność. Jezus od kiedy przyszedł na ziemię i zaczął nauczać, nieustannie mówi „jeśli chcesz”. A potem często my, jako Kościół, idziemy do tych samych ludzi i mówimy im „musisz”. To nie jest wypełnianie na ziemi Jego królowania. To jest nasza ludzka, chora władza.
Jest jeszcze trzeci aspekt: Chrystus Król nie zastępuje nas w działaniu. Ta prośba o to, żeby On działał, kiedy my nie dajemy rady, jest ważna i potrzebna, ale nie może oznaczać bezradności. To nie jest wołanie: „Panie Jezu, Ty się tym zajmij, a ja posiedzę i poczekam na efekty”.
– Królewska godność niesie ze sobą odpowiedzialność – współodpowiedzialność za świat. Część władzy, czy raczej troski nad światem, wypełniamy w Jego imieniu. Nie możemy czekać na koniec świata, bo wtedy przyjdzie Król i załatwi za nas wszystko. On przyjdzie, ale nie po to, żeby robić coś za nas czy żeby grozić nam palcem, wypominając, co zrobiliśmy źle. Przyjdzie, bo nas zbawił. Przyjdzie, bo będziemy Go najbardziej potrzebować: jak dobry Ojciec, który leżące na ziemi dziecko podnosi, a nie sztorcuje.
Tak kiedyś już przyszedł do Piotra, objawiając się po zmartwychwstaniu. Nie wytknął mu: „Co najlepszego narobiłeś? Zdradziłeś, to wszystko przez ciebie!” – ale rozmawiał z nim o miłości i dał misję prowadzenia Kościoła. Niektórzy mówią, że na tym właśnie będzie być może polegał sąd ostateczny: że On okaże nam miłość, a nam będzie głupio, bo będziemy wiedzieli, co Mu zrobiliśmy. Tylko że w uroczystość Chrystusa Króla widzimy zupełnie inne obrazy Jego przyjścia. Czytamy Apokalipsę, widzimy grozę tego wydarzenia.
– Problem w tym, że Apokalipsę czytamy jak reportaż, jak księgę historyczną z przyszłości. Ale to nie będzie wyglądało tak, że Jezus weźmie tę księgę do ręki i potraktuje ją jako scenariusz wydarzeń, wpuszczając na scenę kolejnych aktorów. To jest księga poetycka. Ma powiedzieć nam jedno: Chrystus Król Wszechświata przyjdzie ponownie na ziemię i to będzie Jego ostateczne zwycięstwo. Oczywiście zwyciężył już przez swoją mękę, śmierć i zmartwychwstanie, ale od momentu Jego powrotu na ziemię szatan nie będzie miał już nic do powiedzenia.
Wielu twierdzi, że wiedzą, jak to będzie, i opowiadają o apokaliptycznych wydarzeniach z pełnym przekonaniem.
– Jest taki rodzaj kaznodziejskiej zaciętości, która to lubi. Wynika zapewne z gorliwości, która chce przestraszyć ludzi nie tyle Bogiem, ile grzechem. Ale musimy pamiętać, że nadal mamy do czynienia z literackim opisem pewnej teologicznej treści. I nawet jeśli św. Faustyna w swoich wizjach widziała to w taki sposób, to wcale nie znaczy, że my będziemy widzieli to tak samo. Kościół o objawieniach prywatnych, również na temat apokalipsy i powtórnego przyjścia Chrystusa jako Króla, stwierdza tylko tyle, że nie ma w nich nic sprzecznego z wiarą – ale nie mówi, że wszystko na pewno wypełni się w ten sposób. Osobiście lubię być w miejscach prywatnych objawień Maryi, czytam czasem treści tych objawień – ale też cieszę się, że Kościół daje nam swobodę ich przyjmowania. I że mówi nam, że nie jest to konieczne do zbawienia. Ale jeżeli czytam, że w jakimś objawieniu rzekoma Maryja mówi, że ludzie nie mają nosić maseczek albo mają gromadzić puszki z mielonką w piwnicy – to szkoda mi na to czasu. To nie jest wizja czekania na powrót Króla, którą mamy z Objawienia.
Może po prostu ludzie lubią się bać? W świeckim świecie oglądają horrory, w życiu religijnym interpretują Apokalipsę w duchu lęku?
– Apokalipsa jest słowem Bożym. Jest objawiona i żadną miarą nie wolno jej traktować jako mniej ważnej od innych ksiąg natchnionych. Kiedy byłem w liceum, czytaliśmy ją z wypiekami na twarzy, strasząc się wzajemnie jej fragmentami. Przestałem się bać dopiero wtedy, kiedy sobie uświadomiłem, że nie mam na to wpływu. Moje życie może skończyć się dzisiaj i to dzisiaj będzie moja apokalipsa, moje spotkanie z Panem. I owszem, patrząc na współczesny świat, mogę powiedzieć: tak, to się dzieje, apokalipsa właśnie się wypełnia. Ale tak samo mówili ludzie pięćdziesiąt lat temu i trzysta lat temu, i w czasach Jezusa. Tylko w naszym pokoleniu mieliśmy różne „zapowiedzi” i „znaki”: rok 2000, koniec kalendarza Majów, pandemię, wojnę. Tylko tu nie chodzi wcale o czas, ale żebyśmy mieli zawsze świadomość, że Pan jest blisko. Bo po tych oczywistych dla niektórych „znakach” świat dalej trwa. Pytanie, czy my jesteśmy bliżej Jezusa.
Atmosfera grozy jednak niewątpliwie w Apokalipsie jest. Po co to było tak napisane, skoro przychodzi Jezus, którego kochamy, na spotkanie z którym nie możemy się doczekać? Dlaczego mamy się Go bać? Co nam Bóg chce przez to powiedzieć?
– Tak sobie myślę, że cały Nowy Testament jest rodzajem dialogu. Ewangelie są tym, co Jezus mówi do nas. A Apokalipsa i jej niemal ostatnie zdanie jest tym, co my, jako ludzie, Mu odpowiadamy. I zarówno podsumowaniem, jak i streszczeniem całej tej księgi są dla mnie słowa: „Przyjdź Panie Jezu!”. Po tym, czego doświadczyliśmy, i po tym, co od Niego usłyszeliśmy, chcemy już tylko, żeby On był z nami, żeby przyszedł. I nie musimy się bać. Marana tha to nic innego, jak wołanie ufności. Mówimy to zresztą każdego dnia w modlitwie „Ojcze nasz”, choć często bez przekonania. Wołamy, żeby przyszedł, ale może jeszcze nie dzisiaj, bo tyle spraw mamy do załatwienia. Ale Jezus jest wolny. Przyjdzie, kiedy uzna, że to jest ten czas.
Jest w Apokalipsie wolność decyzji Boga, ale mam wrażenie, że jest też wolność dla nas. Ludzie żyjący w nieustannym lęku przed armagedonem, trafiają często na terapie. Są zablokowani, nie rozwijają się, nie wykorzystują wszystkich swoich możliwości. Czy takiego życia chciał dla nas Jezus?
– Jest takie ważne zdanie w Apokalipsie, kiedy Jezus mówi do człowieka, że jeśli nie będzie zimny albo gorący, to wypluje go ze swoich ust. Tłumaczenie nie oddaje całego sensu, wyplucie jest czymś bezbolesnym, co dzieje się łatwo, nawet nieuważnie. Ale tam nie jest powiedziane „wypluję”. Tam chodzi o to, że Jezus będzie musiał zwymiotować takiego „letniego” człowieka. Nie chce – ale będzie musiał. Bez satysfakcji czy przyjemności. Wymiotujemy, kiedy jesteśmy chorzy, kiedy coś nas zatruje, musimy się wtedy pozbyć toksyny. Moja letniość, obojętność są tym, co sprawia, że Bóg czuje się chory i musi się tego pozbyć. Letniość się w Bogu nie mieści. Ale On nie czuje żadnej przyjemności z tego, że musi się mnie pozbyć.
Jeśli teraz o tym byciu zimnym albo gorącym pomyślimy w kontekście godności królewskiej, o której mówiliśmy na początku, dochodzimy właśnie do odpowiedzialności za świat i do tego, jak czekamy na przyjście Jezusa. Czy jesteśmy bezczynni, bierni, zastraszeni, wpatrzeni w niebo, czy aby nie pojawi się jakiś znak – czy świadomi odpowiedzialności za ten świat robimy do samego końca to, co do nas należy, i z takim zaangażowaniem, na jakie nas stać. W końcu robimy to w Jego imieniu, naznaczeni Jego królewską godnością.
Może, gdybyśmy znali datę, byłoby łatwiej?
– Jeśli jej nie znamy, to znaczy, że nie jest nam potrzebna do zbawienia. Przeciwnie. Możemy mówić o tym, że gdybyśmy wiedzieli, kiedy nastąpi koniec świata, ludzie ruszyliby do spowiedzi, nie składaliby apostazji i tak dalej. Ale czy świat, znając swoją graniczną datę, rozwijałby się w sposób wolny? Czy nie byłby zdeterminowany tym końcem? Czy powstawałyby średniowieczne katedry i teologiczne traktaty? Czy w ogóle moglibyśmy mówić o wierze, mając taką wiedzę i termin swojej przydatności? Czy nie zniknęłoby to napięcie, które napędza człowieka do rozwoju? Nie wiem. Ale to, że możemy czekać na naszego Króla, nie wiedząc, kiedy i jak przyjdzie, czytam jako gest Jego miłosierdzia i dar wolności.
---
Lech Dorobczyński OFM
Franciszkanin, gwardian i proboszcz parafii św. Antoniego z Padwy w Warszawie