Mam osobistą historię z komiksowym Tytusem. Dokładnie pamiętam to popołudnie, gdy podczas zakupów z rodzicami namówiłam ich, by kupili mi w księgarni komiks. Była to część IX Tytusa, Romka i A’Tomka, na okładce małpa w kowbojskim kapeluszu z rewolwerem. Zaczęłam przeglądać komiks przy stole kuchennym, podczas gdy mama przygotowywała kolację. Do tej pory nie znałam tej serii, to było moje pierwsze spotkanie z Tytusem. Dziewiąta część, potocznie określana jako „Tytus na Dzikim Zachodzie”, zaczyna się od tego, jak trzej przyjaciele kupują bilet do kina na western Strzały znikąd i siadają w pierwszym rzędzie. Najgorsze miejsca do oglądania filmu, każdy to wie. Ale dzięki temu Tytusowi udało się wskoczyć do filmu i przeżyć serię przygód w filmowej rzeczywistości. Podczas gdy jakoś sobie radzi w prerii, Romek i A’Tomek kupują bilety na następny seans, aby spróbować wskoczyć do filmu i sprowadzić Tytusa z powrotem. Ponieważ lektura tego komiksu zbiegła się w czasie z moją pierwszą wizytą w kinie, tym bardziej jego treść działała na moją dziecięcą wyobraźnię. Dokładnie pamiętam emocje, jakie we mnie budziły przygody Tytusa, którego polubiłam najbardziej za jego niesforność i szalone pomysły. Za to nie mogłam się przekonać do przemądrzałego A’Tomka. Zaciekawiały mnie umieszczone na końcu książeczki wywiady z Papciem Chmielem, twórcą Tytusa, bo nie wiedziałam, czy im wierzyć, czy nie. Czasem zastanawiałam się, czy Papcio w ogóle istnieje. Tak się zaczęła moja przygoda z Tytusami, która wcale się szybko nie skończyła. Mój mąż wniósł do naszego małżeństwa wszystkie części komiksów, a gdy dzieci podrosły na tyle, że mogły się skupić na głośnej lekturze, na pierwszy ogień poszły właśnie dzieła Papcia Chmiela. Czytane co wieczór przez mojego męża skutkowały wesołym śmiechem i długo były ulubioną lekturą wieczorną. Do dziś wtrącamy często cytaty z Tytusa, Romka i A’Tomka i wiem, że nie jesteśmy jedyni.
Papcio Chmiel
„Cześć, skubańcy! Czego wytrzeszczacie gały, jakby wam szajba odbiła?”, „Minęło 56 strzałów znikąd”, „Myślałem i wymyśliłem bezmyślnik. Stawiać się go będzie przed zdaniem nie mającym sensu”, „1 chwila = 3 momenty”, „Życie ludzkie jest ważniejsze niż czyjeś małe interesy”, „Kusi mnie, żeby nacisnąć jakiś guzik”, „tortury tortem”… Każdy cytat z Tytusa oczywiście kojarzy się natychmiast z określonym kadrem i mogłabym ich spisać na całe dwie strony i zaśmiewać się z przypomnianego sobie natychmiast absurdalnego kontekstu. A jeszcze te wszystkie wynalazki i stwory, jak wannolot, jadowite lunaszki, czyli lunowady, lunochichy wykrywane przez humorometr, syfonolot, którego paliwem są bzdurne książki i gazety. Głównym bohaterem ponad trzydziestu książeczek jest Tytus de Zoo, człekokształtna małpa powstała z plamy tuszu, która rozlała się Papciowi. Dwaj harcerze postanawiają ją uczłowieczyć i kolejne części ukazują ten proces, przy okazji „uczłowieczając” młodych czytelników. Jak to się mówi: uczył, bawiąc. Razem z Tytusem kształciliśmy się z geografii czy historii Polski. Na przykład dzięki niemu zapamiętałam, że rzeka przepływająca przez Londyn to Tamiza. Za to zupełnie nie przekonał mnie Papcio Chmiel do harcerstwa, zwłaszcza takiego z czerwonymi chustami. Początkowo bohaterowie wcale harcerzami nie byli, stali się nimi na życzenie Wydawnictwa Harcerskiego dopiero w
1965 r. Przedtem historyjki obrazkowe z ich udziałem publikował „Świat Młodych”, młodzieżowa gazeta ery socjalistycznej. Można wytykać Chmielewskiemu zbytnie wpasowanie się w ówczesny ustrój i propagandowe treści, ale potrafił to robić w sposób lekko kpiarski, no i trzeba pamiętać, że każda księga Tytusa musiała przejść przez cenzurę. Kolejne części były niemal kronikami swoich czasów, tematy bywały aktualne i czerpały z prawdziwych wydarzeń. A więc: podbój kosmosu, film Krzyżacy Aleksandra Forda, popularny w latach 70. ruch Niewidzialnej Ręki, olimpiada w Meksyku, moda na big-beat. Przez pierwsze lata tematy zlecało wydawnictwo, na przykład ten o Wojsku Ludowym czy o pomocy radzieckiej. Papcio Chmiel lawirował jak mógł, a potem, w nowych wydaniach, wyrzucał pewne wątki lub je modernizował. Chmielewski kontynuował przygody Tytusa do 2019 r., choć te ostatnie nie były już tak udane. Tytus bywał w nowej rzeczywistości tajnym agentem, internautą, graficiarzem, kibicem, obchodził 100-lecie niepodległości, brał udział w Bitwie Warszawskiej i pod Grunwaldem. A także w powstaniu warszawskim.
„Jupiter”
Henryk Jerzy Chmielewski urodził się w Warszawie w 1923 r., mieszkał przy ul. Nowomiejskiej, przy Barbakanie, a właściwie w miejscu zrekonstruowanego po wojnie Barbakanu. W czasie okupacji wciągnął go do AK kolega ze szkoły. Otrzymał pseudonim „Jupiter”, przebył szkolenie podchorążówki, złożył przysięgę. Jak sam mówił, rok 1943 był dla niego bardzo pracowity. Oprócz szkolenia wojskowego musiał zdobywać dla rodziny jedzenie, szmuglując między innymi bimber, do tego chodził na zbiórki, pracował jako magazynier w parowozowni pod Warszawą, no i uczył się. Chodził wtedy do jedynej legalnej szkoły, Liceum Budownictwa Wodnego i Lądowego na Koszykowej, w której niemal połowa uczniów brała udział w konspiracji. On sam był żołnierzem 7. pułku piechoty AK „Garłuch” w stopniu starszego strzelca. 1 sierpnia 1944 r. jego oddział dostał rozkaz wymarszu na Okęcie – ośmiu chłopaków z jedną sztuką broni, pistolecikiem na cztery naboje i kilkoma granatami. Tyle że na tym koniec. Oddział uległ rozbiciu, zanim dotarł na miejsce, „Jupiter” został złapany i wraz z innymi aresztowanymi młodymi ludźmi ładował wagony – także na Okęciu. Trwało to osiem tygodni, właściwie całe powstanie. Udało mu się uciec z niewoli, mieszając się z ludnością cywilną uciekającą z Warszawy, dotarł do Skierniewic. Wrócił w styczniu 1945 po to, żeby zobaczyć całkowicie zrujnowany dom. Swoje okupacyjne przeżycia i wspomnienia powojenne Chmielewski opisał w wydanej w 1999 r. książce Urodziłem się w Barbakanie.
Bohater dzieciństwa
Siedem lat temu na uroczystości odbywające się w Muzeum Powstania Warszawskiego z okazji kolejnej rocznicy zaproszeni zostali jak zwykle wszyscy żyjący powstańcy. Po części oficjalnej można było coś zjeść, porozmawiać, przejść się po Parku Wolności. Było gorąco, większość starszych osób dostała od wolontariuszy białe parasole. Byliśmy tam i my, z nastoletnimi dziećmi. I nagle zobaczyliśmy Papcia Chmiela. Dziwne, że wyglądał tak samo jak na tych rysunkach na końcu IX księgi. Siwe długie włosy i charakterystyczny biały wąs – tak, jakby zmaterializowała się przed nami postać z komiksu. Dostępu do niego broniła żona, ale jakoś nam się udało. Wszyscy byliśmy nieprawdopodobnie szczęśliwi, mogąc chwilę z nim porozmawiać. Z bohaterem dzieciństwa – naszego i naszych dzieci, a przypuszczam, że i kolejnych pokoleń.
W wywiadach Papcio Chmiel powtarzał, że postanowił żyć do setki. Ma dużo do zrobienia, a sił coraz mniej, więc po prostu potrzebuje jeszcze tych kilku lat. Niestety nie udało mu się, zmarł 21 stycznia, za pięć miesięcy skończyłby 98 lat. Mówił: „Tytus umrze razem ze mną”. To bardzo smutne, ale śmiem twierdzić, że to nieprawda. Przewiduję, że żyć będzie bardzo długo, bawiąc nas do końca świata.