Ludzie patrzą na białoruską granicę i się boją: o swoje bezpieczeństwo, o bezpieczeństwo swoich rodzin, o stabilność kraju. Rozumie Pani ten strach?
– Nie podzielam go. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek go podzielała, ale jestem w stanie zrozumieć, bo boimy się tego, czego nie znamy. Boimy się tym bardziej, że od lat mamy do czynienia z bardzo emocjonalną i negatywną narracją na temat uchodźców, która jest wręcz kreowaniem strachu. W takiej sytuacji trudno jest nie czuć lęku – zwłaszcza jeśli nie spotkało się nikogo z tych ludzi twarzą w twarz. Dopiero osobiste spotkanie z konkretnym człowiekiem, rozmowa, poznanie jego historii sprawia, że widzimy w uchodźcy człowieka podobnego do nas. Sprawia również, że lęki, jeśli niezupełnie znikają, to się racjonalizują: nadal jesteśmy świadomi różnic, widzimy wyzwania, ale też szanse, a przede wszystkim człowieka, a nie hasła, zjawiska czy liczby. Ja miałam szczęście poznać osobiście wielu uchodźców i imigrantów, zwłaszcza poza Polską, i przekonać się, że więcej nas łączy niż dzieli.
Zagrożenia mimo wszystko są realne. W Europie zdarzają się zamachy terrorystyczne, zdarzają się przestępstwa, popełniane właśnie przez imigrantów.
– Owszem, to się dzieje, choć przestępstwa rzecz jasna zdarzają się wszędzie i w każdej nacji. Migracje są wyzwaniem. Ale jednocześnie są w dzisiejszym świecie nieuniknione, nie znikną. Dlatego tak ważne jest, w jaki sposób poszczególne państwa nimi sterują i w jaki sposób odbywa się integracja. Wiemy nie od dziś, że w wielu miejscach w Europie zabrakło właśnie mądrej integracji i to ma swoje konsekwencje. Ludzie pozostawieni byli samym sobie, w złych warunkach, na marginesie bogatego społeczeństwa. Tymczasem można otworzyć się w sposób mądry, bezpieczny zarówno dla krajów przyjmujących, jak i dla tych, którzy uciekają od dramatu wojny, prześladowań i terroru.
Czy właśnie teraz nasze państwo nie zachowuje się w sposób mądry? Każdy kraj ma przecież prawo do obrony swoich granic i do kontroli napływu migrantów. Czy to właśnie się nie dzieje?
– Oczywiście, że każde państwo ma prawo do obrony swoich granic i nikt tego nie neguje. Kosztów tej obrony nie mogą jednak ponosić niewinni ludzie. Mamy dziś do czynienia z polityczną rozgrywką, z celową, kierowaną przeciwko Polsce manipulacją ze strony Łukaszenki. Chciałoby się powiedzieć, że nie powinniśmy ulegać szantażowi. Ale oprócz tego, że jest to szantaż, są też konkretni ludzie, którzy stali się piłeczką w cudzej grze, którzy zostali potraktowani przedmiotowo. Mówimy o życiu ludzkim, które jest zagrożone. I bronienie tego życia ma absolutne pierwszeństwo, jest naszym podstawowym obowiązkiem. Ja nie widzę żadnej sprzeczności między mądrą, racjonalną obroną naszych granic a nakarmieniem głodnego. Można zrobić jedno i drugie jednocześnie. I nie chciałabym, żebyśmy dali sobie wmówić, że ta obrona stoi w sprzeczności z podaniem komuś kubka wody, kawałka chleba czy z dopuszczeniem do człowieka lekarza. Pomijam już fakt, że odmawiając takiej pomocy, odmawiając nie tyle przyjęcia uchodźcy, ile przyjęcia jego wniosku o azyl (bo decyzja o nadaniu statusu wcale nie musi zapaść) – łamiemy międzynarodowe traktaty i naszą własną konstytucję. Nie wspominając już o łamaniu nakazu Ewangelii, gdzie Jezus identyfikuje się z osobą znajdującą się w takiej sytuacji: byłem głodny, byłem spragniony, byłem chory, byłem przybyszem…
Ale – znów powtarzam argumenty – jeśli dziś nakarmimy te trzydzieści dwie osoby, za chwilę na naszej granicy staną ich trzydzieści dwa tysiące…
– Osoby, które od wielu lat zawodowo zajmują się migracjami, nie widzą takiego bezpośredniego przełożenia w liczbach. To kolejny element budowania narracji strachu. Nie od dziś migranci stają na naszych granicach i nie ma w tym nic dziwnego, to przecież jest granica Unii Europejskiej. Nie jest to nic nowego, nie jest to nic, czego byśmy się nie spodziewali i nic, z czym byśmy nie potrafili sobie poradzić. Mamy odpowiednie ośrodki, w których te osoby po złożeniu wniosku o azyl czekają na jego rozpatrzenie. Nasze służby są w stanie przeprowadzić proces weryfikacji. Są od dawna odpowiednie procedury, które mają gwarantować nam bezpieczeństwo. Łamanie ich i szafowanie życiem ludzi jest więc niedopuszczalne.
Wielu będzie mówiło, że taki właśnie jest plan Łukaszenki, że nawet jeśli oni sami tu nie dotrą, on zwiezie nam migrantów z daleka, żeby zdestabilizować Polskę. To gra na poziomie wyłącznie politycznym czy również moralnym?
– To właśnie nie przyjmując wniosków o azyl i nie udzielając pomocy humanitarnej tym ludziom, wchodzimy w grę Łukaszenki. Działacze różnych organizacji, które są tam na miejscu, na białoruskiej granicy, mówią, że lada chwila może dojść do czyjejś śmierci. Silne państwo nie musi demonstrować swojej siły właśnie w ten sposób, tak bezwzględnie. Silne państwo jest w stanie pomóc ludziom w dramatycznej sytuacji, pomimo trudnych okoliczności. Oczywiście nie spodziewam się po Łukaszence, że będzie przestrzegał praw człowieka, ale od mojego państwa owszem, mam prawo tego oczekiwać. Dlatego nie apelujemy o bezwarunkowe otwarcie granic, ale o rozpatrywanie wniosków zgodnie z prawem. Tymczasem poza łamaniem prawa mamy dziś do czynienia z łamaniem sumień, z łamaniem kręgosłupa moralnego nas wszystkich. Jesteśmy uczeni, że są sytuacje, w których możemy albo wręcz powinniśmy być obojętni na czyjeś umieranie z głodu czy braku dostępu do lekarza.
Kilka lat temu w podobnej sytuacji jak dziś grupa na granicy były czeczeńskie kobiety z dziećmi na dworcu w Brześciu. Przez kilka miesięcy wydawały wszystkie oszczędności na kolejne pociągi do Terespola, gdzie nie przyjmowano ich wniosków o azyl i odsyłano. Ci ludzie żyli na dworcu, spali na siedząco, niechętnie wpuszczano ich do toalety, ale mieli dach nad głową, więc nie było o nich tak głośno jak dziś. Mechanizm jednak był taki sam: niezgodne z prawem odmówienie przyjęcia wniosku o azyl. Tylko przyjęcia wniosku, bo wiemy, że decyzję o przyznaniu azylu podejmuje się później i w innym miejscu, to nie jest kompetencja Straży Granicznej. Dlatego opowieść o obronie przed nagłym desantem Łukaszenki mnie nie przekonuje. Dokładnie w ten sam sposób Polska odpychała od granic uchodźców już w 2016 r. To jest nasz styl działania, który nagle przy tej okazji wyszedł na jaw.
– Wygląda na to, że się niczego przez lata nie nauczyliśmy. Nie przygotowaliśmy się do migracji, o której doskonale wiedzieliśmy, że prędzej czy później zapuka do naszych drzwi. Oczywiście taki proceder rzeczywiście miał miejsce kilka lat temu wobec Czeczeńców. To samo dzieje się na południu Europy, na Morzu Egejskim, na Morzu Śródziemnym. To są te niesławne push-backi, polegające na spychaniu łodzi z migrantami w przypadku Grecji na wody terytorialne Turcji albo na decyzji o niewpuszczaniu łodzi z migrantami do włoskich portów. Takie postawy nie są niczym nowym ani w Europie, ani w Polsce. Ale tak jak wtedy, tak i teraz nie może zabraknąć głosów tych, którzy nie zgadzają się na takie żonglowanie ludzkim życiem. W przypadku Polski liczby, o których mówimy, są minimalne, przede wszystkim tych uchodźców, których do tej pory przyjęliśmy. Na południu Europy, gdzie mieliśmy do czynienia z setkami tysięcy ludzi, mimo wielu negatywnych nastrojów nie zabrakło tych, którzy powtarzali, że ratowanie życia jest naszym podstawowym obowiązkiem. To samo od lat powtarza papież Franciszek. I nie ma znaczenia, czy to się dzieje na morzu, czy na granicy polsko-białoruskiej. Życie człowieka zawsze jest świętością, jak przypomniał też niedawno abp Polak.
Problem polega chyba na tym, że jakkolwiek nie nazywać tego dziś „wojną hybrydową”, to zjawisko migracji trwa i wszystko wskazuje na to, że będzie się nasilać nie tylko w związku z konfliktami wojennymi, ale też ze zmianami klimatycznymi. To nie jest naiwność sądzić, że zatrzymają to zjawisko zasieki na granicy?
– Zasieki czy mury także nie są naszym pomysłem. Pojawiają się w różnych miejscach, choćby na granicy USA z Meksykiem. I doświadczenie pokazuje, że takie mury stają się ważnym symbolem, ale nigdy nie są w stanie powstrzymać ludzi, którzy zdesperowani uciekają przed jakimś dramatem. Migracje się zmieniają, ale się nie zatrzymują, i to pokazują nam statystyki. Niezależnie jednak od tego, jak te statystyki będą wyglądać, istotne jest to, żeby słuchać ludzi: wiedzieć, kim są, dlaczego uciekają i co chcą zbudować w nowym kraju. Słuchając, przekonujemy się, że my też w takiej sytuacji chcielibyśmy ratować siebie, ratować swoje rodziny. I wtedy zaczynamy rozumieć, że to nie ci ludzie są problemem – że oni uciekają przed problemem. Więcej, to oni mogą być wręcz rozwiązaniem wielu naszych europejskich i polskich problemów.
Włosi czy Grecy raczej nie uważają, że migranci ich problemy rozwiązali. Ale przynajmniej w Grecji pojawia się też żal nie tyle do migrantów, ile do nas, do reszty Europy, która tych kilka krajów zostawiła ze społecznym i ekonomicznym ciężarem.
– Rzeczywiście najbardziej bolą te zawiedzione nadzieje europejskiej solidarności. Nastroje w Grecji znam mniej. We Włoszech pozostawienie ich samych z problemem jest odbierane nie tylko jako wielka niesprawiedliwość, ale również jako niewdzięczność ze strony tych krajów, którym wcześniej Włosi okazywali solidarność. Wielu Polaków znajdowało przecież swoje miejsce i we Włoszech, i w innych krajach Europy. Teraz nasze zamknięcie przyjmowane jest z niezrozumieniem, czytane jest jako brak tej solidarności, którą tak lubimy się szczycić. Mnie w takich sytuacjach zwykle towarzyszy wstyd.
Droga od traktowania kogoś jak zagrożenie do kogoś, kto może rozwiązać nasze problemy, wydaje się bardzo, bardzo długa – dziś wręcz dla nas niewyobrażalna. Korytarze humanitarne pokazują, że to jest wykonalne. Powtarzamy to od lat, ale powiedzmy raz jeszcze, na czym takie korytarze polegają. Nie chodzi nam przecież o to, żeby otworzyć granice i wpuszczać wszystkich bez pytania, kim są.
– Ludzie, uciekając przez zagrożeniem w swoich krajach, wykorzystują nielegalne i niebezpieczne drogi, bo często nie mają innego wyjścia. Wielu z nich na tych drogach ginie. Uciekinierzy są manipulowani albo przez handlarzy ludźmi, przemytników, albo przez polityków takich jak Łukaszenka. Niezależnie jednak od tego, kto się nimi w jakich celach posługuje, to nadal są ludzie. Korytarze humanitarne powstały w 2016 r. z niezgody na obojętność wobec kolejnych utonięć na Morzu Śródziemnym. Do tej pory udało się w ten sposób uratować i przyjąć ponad 3700 osób, przede wszystkim z krajów ogarniętych wojną: Syryjczyków, Erytrejczyków, Sudańczyków z południa, Somalijczyków, także około setki uchodźców z Afganistanu, którzy znaleźli się w Grecji. Ludzie objęci takim programem otrzymują wizę humanitarną, mogą więc przebywać w kraju, który ich przyjmuje, nie w całej strefie Schengen. Są to osoby znajdujące się w najtrudniejszej sytuacji, rodziny z małymi dziećmi, samotne matki, osoby chore, niepełnosprawne, które doświadczyły tortur. Wszyscy są wcześniej dokładnie weryfikowani przez służby państwa przyjmującego. Zanim wylądują, dokładnie wiadomo, kim są. Podkreślamy, że jest tu zapewnione całkowite bezpieczeństwo. Ale bezpieczeństwo to jest pierwszy krok. Drugim równie ważnym jest integracja. Przyjeżdżający do nowego kraju uchodźcy nie są zostawieni samym sobie. Już wcześniej wiedzą, dokąd polecą, poznają na przykład konstytucję danego kraju. A potem trafiają nie do obozów, ale do małych społeczności, które na nich czekają i budują całą sieć wsparcia – przez rok, dwa, dopóki ludzie nie staną na własnych nogach. Następnego dnia po wylądowaniu dzieci idą do szkoły. Dorośli intensywnie uczą się języka. Cały czas mają wokół siebie przyjaznych ludzi, którzy pomagają im zorientować się w okolicy, załatwić sprawy w urzędach, zaprzyjaźniają się z nimi. To się już dzieje we Włoszech, Francji, w Belgii. Uchodźców przyjmują wspólnoty, parafie, gminy, zgromadzenia zakonne, które dają i gościnę, i realne wsparcie. To jednocześnie mocno integruje lokalne społeczności – ludzie zaczynają odkrywać, ile dobrego mogą zrobić razem. Dobro szybko się mnoży i zaciera się granica, kto komu pomaga bardziej, kto od kogo więcej dostaje. I okazuje się, że przyjęcie jednej rodziny w miasteczku nie jest żadnym ciężarem, że jest dla tego miasteczka czymś bardzo cennym.
Dlaczego takie korytarze humanitarne nie działają w Polsce? Proponował to Episkopat Polski. Wspólnota Sant’Egidio, która współtworzy projekt korytarzy humanitarnych, działa przecież również u nas i jak rozumiem, jest na korytarze humanitarne przygotowana?
– To jest pytanie do rządzących. Na ten projekt zgodę wydać musi państwo, choć żadnych kosztów samo nie ponosi. Wszystko opiera się prywatnym finansowaniu ludzi dobrej woli i na społeczeństwie obywatelskim. Wiemy też, że korytarze humanitarne się sprawdzają, że naprawdę da się legalnie, bezpiecznie i jednocześnie z korzyścią dla wszystkich przyjmować ludzi, którzy potrzebują pomocy. Nie zamykając oczu na rzeczywistość migracji, która prędzej czy później i tak nas dotknie. Jesteśmy w stanie to robić także w Polsce i nie brakuje u nas ludzi, którzy chcą być gościnni i solidarni. Widać to również po reakcjach na kryzys na naszej granicy i wobec Afgańczyków ewakuowanych przez Polskę z Kabulu.