Bardzo często w swoich wypowiedziach używa Pan słów: ,,słuchać”, ,,słyszeć”, ,,usłyszeć”, ,,wysłuchać”. Jak zrozumieć pojęcie „słyszeć”, aby go nie strywializować, sprowadzając tylko do zwykłej aktywności zmysłowej?
– Dla mnie słuchać przede wszystkim oznacza rezygnowanie z własnych odpowiedzi, które mam w głowie, a które często zamykają uszy. Słuchamy słów, a tak naprawdę nie jesteśmy ciekawi, co się pod nimi kryje. Człowiek, z którym rozmawiamy, próbuje za pomocą słów zasugerować kierunek, w którym powinniśmy pójść, żeby usłyszeć to, co chce nam powiedzieć. My zamiast iść za wskazówkami, próbujemy odgadnąć ten kierunek sami. Zbyt dużo jest w naszym słuchaniu rad, o które nikt nie prosi, zbyt szybko są one dawane, za szybko zgadujemy słowa, za którymi jest cisza i przestrzeń, w której moglibyśmy usłyszeć tego drugiego. Dodatkowym wyzwaniem słuchania jest rezygnacja z chęci wypadnięcia lepiej w rozmowie. Niestety, jesteśmy uczeni tego, że wiedzieć jest lepiej, a w dobrym słuchaniu wiedzieć nie wypada.
Mieszkamy ze sobą od lat, znamy się jak ,,łyse konie”, wszyscy wiedzą, co myśli ten drugi, jak zareaguje, jakimi mechanizmami się posługuje. Komunikacja w rodzinie z pozoru jest bardzo przewidywalna. Czy możliwe jest usłyszeć się mimo to na nowo, czy to tylko naiwny idealizm?
– Na początku warto zadać sobie pytanie: czy my chcemy się usłyszeć, czy wygodniej jest nam siebie nie słyszeć. Często w rodzinach podświadomie wiemy, że kiedyś się wszystko zawali, wydarzy się coś takiego, że któraś ze stron nie wytrzyma i powie, co ją boli, a wtedy się wszystko wyleje. Jednak unikamy odpowiedzi na niewygodne dla nas pytania, bo tak łatwiej. Bardzo często uważamy, że znamy się właśnie jak ,,łyse konie”, ale gdy ktoś spyta, o czym ten twój najbliższy marzy, co go cieszy, czym żyje, to nie wiemy, co odpowiedzieć. Wzajemne słuchanie i usłyszenie się jest możliwe, pod warunkiem że staniemy w niewygodnej prawdzie i odpowiemy sobie na pytanie, czy jesteśmy gotowi usłyszeć to, co ten drugi ma nam do powiedzenia. Druga strona musi mieć pewność, że to, czym się podzieli, nie będzie powodem do obrażenia się, ale zostanie przyjęte jako coś, co przegapiłem, o co chcę zadbać od tego momentu. Nie traktujmy tego jak pstryczek w nos tylko jako szansę na wzajemne zrozumienie.
Gdy Pana słucham, rodzi się we mnie przeświadczenie, że trzeba dużej dojrzałości, aby nasz sposób komunikacji był efektywny. Nie oszukujmy się, wielu z nas nie słyszy samych siebie, nie wie, co się w nich dzieje, jakie mają pragnienia.
– Zdarza się, że na warsztaty do nas przychodzą ludzie, którzy oficjalnie chcą usłyszeć innych, ale tak naprawdę zrobią wszystko, aby to ich usłyszano. To jest duża pułapka: chcę słuchać innych, ale domagam się, aby była to transakcja wiązana, ja go usłyszę, ale po to, aby on usłyszał mnie. To niestety tak nie działa. Oczekiwania zabijają w nas możliwość usłyszenia. W tej perspektywie bardzo dużą rolę odgrywa egocentryzm, który bywa subtelnie schowany za intencją. Może zabrzmi to górnolotnie, ale aby usłyszeć, trzeba siebie na chwilę odłożyć. Oczywiście nie na zawsze, nie rezygnując z siebie. Praca jest krótkofalowa, dziś, żeby usłyszeć moją żonę, muszę odłożyć siebie na chwilę na bok, po to, żeby ona wydała mi instrukcję obsługi, jak ją usłyszeć. Jeżeli ja będę robił z tego transakcję wiązaną i będę jej słuchał z nadzieją, że ona mnie usłyszy, to nic z tego nie wyjdzie. Będę daleki od usłyszenia, ponieważ słuchający szybko to wyczuwa i rezygnuje z tego, aby opowiadać, jak jest naprawdę, a opowiada tak, jak ja chciałbym usłyszeć.
Prowadzony przez Pana projekt nazywa się ,,Usłyszeć na czas”. Czy istnieje granica, za którą nie usłyszymy, co ten ktoś chce nam powiedzieć?
– Moim zdaniem nie. Psychologia zwraca uwagę na to, że w pewnych sytuacjach może tak być, ja natomiast mam za sobą kilkanaście tysięcy rozmów i nie doświadczyłem czegoś takiego. Spotykałem się z dziećmi i młodzieżą w takich momentach ich życia, gdy już nikt nie słyszał, albo wydawało się, że już jest za późno, aby usłyszeć. Być może jeszcze kiedyś tego doświadczę, ale na razie nie było takiej sytuacji, w której ktoś nie wpuścił mnie do siebie, bo okazało się za późno. Posłużę się metaforą mieszkania: gdy pukam, w którymś momencie zawsze usłyszę: proszę, a więc czekam na to ,,proszę”, a nie próbuję wepchnąć się do tego domu – jeśli nie drzwiami, to oknem. Kiedyś pewna cudowna dziewczyna, której służyłem rozmową, powiedziała mi: czekał pan, aż powiem: proszę, wszedł, ale było ciemno, mimo to nie zapytał pan, dlaczego jest ciemno i gdzie się zapala światło, ale znowu czekał na to, aż ja zapalę światło. Pozwolił mi pan podejmować decyzje samej. Niestety, bardzo często próbujemy kogoś ratować na siłę, a nie służyć mu – i tak gubimy tego kogoś na rzecz samego ratowania.
Jakie elementy, oprócz wspomnianego przez Pana egocentryzmu, utrudniają nam komunikację?
– Zadajmy sobie pytanie, czy pozwalamy innym kończyć zdania i czy po wypowiedzianych zdaniach od razu odnosimy się do słów, które padają, czy raczej jesteśmy ciekawi, dlaczego one zostały wypowiedziane. Odnosząc się do usłyszanych słów, bardzo często popełniamy tzw. błąd atrybucji. Polega on na założeniu, że wiemy, co dana osoba ma na myśli, wypowiadając jakieś słowa: np. że białe zwierzę w czarne łaty, o którym ktoś opowiada, to na pewno jest zebra, tymczasem ktoś mówi o dalmatyńczyku. Często udzielamy rad, o które nikt nas nie pyta. Wydaje nam się, że chcemy pomóc komuś z serca, a tak naprawdę za tym kryją się zupełnie inne motywy: niechęć, brak czasu, zmęczenie, bezsilność. Więcej nic o słuchaniu nie wiem oprócz tego, żeby podnosić słowa, które padają. Jeżeli przede mną ktoś kładzie słowa, to po tych słowach jestem w stanie dojść, o co temu komuś chodzi. Jeśli będę w swojej głowie szukał odnośników do tych słów, to podążę tylko do swojego doświadczenia, które może być najbogatsze na świecie, ale tak naprawdę nie ma nic wspólnego z tym, co ten ktoś chciał mi powiedzieć. Będę zadowolony z siebie, bo doradziłem i zrobiłem świetną robotę, a ten ktoś odchodzi i mówi, że nikt go nie usłyszał, nikt go nie rozumie i nikt nie wie, o co tak naprawdę chodzi.
Myślę teraz o wszystkich rodzinach, które z powodu braku czasu mijają się na co dzień. Czy czas może być przeciwnikiem lub sprzymierzeńcem dobrej komunikacji?
– Przede wszystkim liczy się jakość tego czasu, a nie jego ilość. Jeśli rzeczywiście mamy ograniczony czas, skupmy się na tym, jak ktoś lubi być wysłuchany, jak lubi rozmawiać.
A co jeśli w rodzinie istnieją różnice nie do pogodzenia? Mam wśród wierzących znajomych osoby, których dzieci odeszły od Kościoła i manifestują swoją niechęć do poglądów rodziców. Czy możliwa jest komunikacja, gdy różnice światopoglądowe odgrywają aż taką rolę?
– Zachowanie dziecka wskazuje często na deficyty w relacjach, których rodzice nie zauważają. Dziecko rozumie, że coś jest nie tak, wie, że czegoś mu brakuje, ale nikt nie wie, jaki jest tego korzeń. Ważne jest, aby przy nim usiąść i zapytać, o co trzeba zadbać, co przegapiamy jako rodzice w kontekście tego, że ono teraz mówi i pokazuje takie rzeczy. Przede wszystkim trzeba powiedzieć temu dziecku, że bardzo mocno je kochamy. Naprawdę, wylejmy nasze serce przed dzieckiem, aby ono wiedziało, że cokolwiek nam nie powie, nie będziemy tego oceniali tylko starali się to zrozumieć. Jeżeli zaczniemy oceniać, niestety skończy się na wymianie ideologicznej albo myślowej. Rozmowa może być głęboka, ale rezultat będzie bardzo daleki od tego, czego tak naprawdę w naszej relacji brakuje. Dzieci muszą mieć świadomość, że rodzic na stałe wraca do relacji, a nie tylko w momencie jednej rozmowy. Na warsztatach zawsze pytam rodziców, czy są gotowi na dziesięć tysięcy rozmów. Czasem się oburzają, mówiąc, że chcą szybko rozwiązać problem. Tylko że tak się nie da. Te dziesięć tysięcy pokazuje, że ja wracam do dzieciaka na stałe. Nam rodzicom bardzo trudno jest zejść z piedestału. Żyjemy w przekonaniu, że ja rodzic powinienem wiedzieć. Dlatego tak trudno stanąć naprzeciw mojego syna lub mojej córki i powiedzieć: nie umiem, nie wiem, przegapiłem coś, pokaż mi, jak do ciebie dojść. W zrezygnowaniu z piedestału nie chodzi o to, że rodzic ma się zniżyć i upokorzyć. Kluczem jest ,,odłożenie siebie na bok”, tak aby pozwolić dziecku być usłyszanym. Teraz stanąć przed swoim dzieckiem i prosić, aby dziecko pomogło mi do siebie wrócić, aby pokazało, gdzie jest droga powrotna, abym ja nauczył się, kim ono naprawdę jest, nie zakładając, że ja powinienem to wiedzieć.
Niedawno znajoma opowiadała mi o swojej 11-letniej córce, która nieustannie jest w postawie roszczeniowej, uważa, że wszystko jej się należy. Rodzice rozmawiają z nią, starają się wysłuchać, a ona przedstawia coraz to nowe oczekiwania. Rozmawiamy o tym, że dorosły powinien usłyszeć dziecko – a jak nauczyć dzieci słuchać?
– Dzieci uczą się tego w naturalny sposób. Jeśli nadużywamy słów: martwię się, chcę ci pomóc, dzieci opatrznie rozumieją nasze intencje. W tych sformułowaniach obnaża się ich wstyd i bezradność, więc bardzo ich nie lubią. Jeżeli ja dziś poproszę o instrukcję obsługi mojego dziecka i ono zobaczy, że ja robię jakieś kroki w tym kierunku, to ono oddaje po stokroć – daję na to swoje nazwisko (śmiech). Mam doświadczenie naprawdę trudnych sytuacji, gdzie dziecko nie chciało już z nikim rozmawiać, ale mimo to wskazało do siebie drogę. W rozmowach, zwłaszcza z nastolatkami, padają słowa często słowa ,,nienawidzę cię” ,,jesteś najgorszą matką/ojcem na świecie”. Te słowa lecą z emocjonalnym haczykiem, za pomocą którego dzieci nas sprawdzają. Jeżeli my odnosimy się do tych słów, próbujemy tłumaczyć, grozić, pokazywać, że tak nie jest, przegramy. Za tymi słowami stoi dziecko, które mocno trzyma kciuki, aby rodzic zniósł ich napór. Nastolatek stoi, patrzy i myśli: mamo, tato, patrz, takie słowa pójdą, ale wytrzymaj i bądź ciekawa, dlaczego ja je wypowiadam. Jeśli zobaczę, że się na nie rzucisz, nie będziesz się do nich odnosić, tylko będziesz szukała mnie w tych słowach, to opowiem ci, co się we mnie dzieje. Jeżeli jednak odniesiesz się do tych słów, to wiem, że nic ci nie powiem – jeżeli już tu się obrazisz, będziesz zła albo powiesz coś niemiłego, to jak mamy ruszyć temat główny? Ten temat główny okazuje się zazwyczaj znacznie lżejszy od tego ,,sprawdzam”, które nas rodziców tak dotyka. My rodzice pozwalamy temu czemuś się dotknąć, zapominając o tym, że za tymi słowami stoi ten kochany dzieciak, który stoi, wypuszcza te słowa i trzyma kciuki, żebyśmy wytrzymali. Oczywiście nie chodzi o to, że rodzic ma teraz zaprzeczać swoim emocjom. Naturalnie, ma je nazywać, ale potem odkładać na bok i zwracać się do dziecka z komunikatem, że to są tylko słowa. Zawsze mówię, że potrzebne nam są mentalne wycieraczki, które rozgarną te słowa i odsłonią obraz dziecka, które stoi i trzyma kciuki, abyśmy wytrzymali. Niestety, my rodzice jesteśmy zbyt często ,,urażalscy”. Tak bardzo jesteśmy w przeżywaniu emocji egocentryczni, że zapominamy, kto przed nami stoi.
A co jeśli, któryś z rodziców jest nieobecny mentalnie lub fizycznie?
– Rita Pierson, mówczyni edukacyjna, twierdzi, że każde dziecko zasługuje przynajmniej na jednego dorosłego, który bez względu na wszystko będzie w nie wierzył i zawsze będzie po jego stronie. Bardzo uchwyciłem się tego zdania. Nam dorosłym także jest taki ktoś potrzebny. Moje doświadczenie pokazuje, że oczywiście nic nie zastąpi dwójki rodziców, ale w momencie gdy jest tylko jeden, tym bardziej potrzeba usłyszeć dziecko, jak ono chciałoby zapełnić ten deficyt. W dziecku często odzywa się strach, że drugi rodzic też może je opuścić. Zazwyczaj podświadomie sprawdza tę miłość, czy ona jest wytrzymała. Niestety, dzieci uciekają się do brutalnych i bolesnych sprawdzianów, które je same bolą i których one nie potrafią zrozumieć. Gdy usłyszymy o tych deficytach, czego dziecko potrzebuje, o co powinniśmy zadbać tu i teraz, to okazuje się, że zazwyczaj rozwiązania są mniej czasochłonne, niż nam się wydaje, a dziecko zaczyna się czuć w tej relacji bezpiecznie, na ile na danym etapie jest to dla niego możliwe.