Logo Przewdonik Katolicki

Start podwyższonego ryzyka

Weronika Frąckiewicz
Fot. Jorm S/AdobeStock

Rozmowa z Kamilą Gibas o nienaturalnym życiu w domu dziecka, efektywnym pomaganiu i cudach, które dodają skrzydeł

Jak wygląda życie młodego dorosłego, który zamyka drzwi z drugiej strony domu dziecka?
– Różnie, dużo zależy od tego, w jakim mieście i jakiej placówce się wychował, od przyjętych tam procedur i przewidzianego wsparcia. Niewiele natomiast do powiedzenia ma sam młody dorosły. Nigdy nie możemy jednak zapomnieć, że dziecko trafia do pieczy zastępczej lub domu dziecka, ponieważ jego najbliższa rodzina z jakichś powodów nie była sobie w stanie poradzić z jego wychowaniem. Badania pokazują, że 90 proc. tych przyczyn to alkohol, choroby, pobyt w więzieniu któregoś z rodziców. 98 proc. dzieci w domach dziecka ma przynajmniej jednego rodzica biologicznego, jednak żadne nie miało wsparcia dorosłych w najważniejszych momentach swojego życia. W domu dziecka poszczególne etapy rozwojowe przechodzą zazwyczaj w sposób nienaturalny. Nastolatek, który potrzebuje intymności, siłą rzeczy jest obserwowany. W wieku 16–17 lat nastolatkowie mają zazwyczaj pierwsze doświadczenia z papierosem i alkoholem. Gdy mój syn w tym wieku wrócił do domu po piwie, odbyłam z nim poważną rozmowę, a w domu dziecka w takiej sytuacji wzywana jest policja i nastolatek ma założoną sprawę o demoralizację. Te dzieci prowadzą instytucjonalne życie, a kiedy wychodzą, również zależą od instytucji. Chociażby kwestia mieszkań chronionych i odpraw, ich dostępność i wysokość zależy od dofinansowania w poszczególnych powiatach. Nasza fundacja działa na terenie Warszawy i Łodzi. W każdym z tych miast poszczególne kwestie pieczy zastępczej wyglądają nieco inaczej. Teoretycznie gdy młody człowiek opuszcza dom dziecka, do 26. roku życia powinien towarzyszyć mu tzw. opiekun usamodzielniania. Jest to jednak fikcyjne rozwiązanie, ponieważ nikt tego nie kontroluje. Ustawa o wspieraniu rodziny i pełnieniu pieczy zastępczej przewiduje jakieś rozwiązanie, ale nikt nie sprawdza jakości tych świadczeń, a co najważniejsze, nikt nie przewiduje wynagrodzenia za podejmowaną pracę. W gruncie rzeczy wszystko zależy od dobrego serca pracowników domu dziecka. A trzeba zdać sobie sprawę, jak ważna jest to funkcja. Dziecko przebywające w domu dziecka nie zna normalnego trybu życia: nie chodzi na zakupy, nie wie, skąd bierze się jedzenie w lodówce, nie widzi rodziców, którzy codziennie chodzą do pracy. Mamy całą masę nieuświadomionych kompetencji, których nauczyli nas rodzice.

Skąd wziął się pomysł założenia fundacji?
– Byłam kiedyś wolontariuszem w domu dziecka. Pracując z nastolatkami, zdałam sobie sprawę, jakie to cudowne dzieciaki, w niczym nieróżniące się od swoich rówieśników. Tak samo się uczyły, bawiły, angażowały. Jednocześnie wiedziałam, że dzieci, które wychowują się z rodzicami, czekają studia, a te z domu dziecka podejmują je tylko w kilku procentach. Warszawa to na pierwszy rzut oka gigantyczne budynki, olbrzymie budżety ogromnych firm, sztuczna inteligencja. A z drugiej strony są dzieciaki, które wychodzą z domu dziecka, nie mając totalnie nic, są przegrane na starcie. Moim marzeniem było połączyć te skrajne punkty, a także wykorzystać zasoby, które posiadają korporacje. Chciałam efektywne działanie współczesnych firm przekuć w efektywne pomaganie dzieciakom z trudnym startem. Wymyśliłam, że chcę założyć fundację podchodzącą do tematu kompleksowo. Dlatego nie pomagamy tylko warsztatowo albo tylko prawnie, działamy na wszystkich możliwych polach. Pracę z każdym naszym podopiecznym zaczynamy od diagnozy jego mocnych stron, potencjału, który ma w sobie, dominującej inteligencji i stylów uczenia. Każde dziecko dostaje raport, który zamieszczany jest w jego dokumentach, nierzadko obok raportów policji o ucieczkach czy demoralizacji. My natomiast pokazujemy, jacy są wspaniali, jaki mają potencjał rozwoju, jak jeszcze mogą rozkwitnąć. Czasem jesteśmy pierwszymi osobami, którym mówią, że były świadkami przemocy w domach albo śmierci swoich rodziców. Jeśli z siebie to wyrzucą, my pokazujemy im, że są akceptowane z całą swoją przeszłością i teraźniejszością. Pomimo pandemii udało nam się zorganizować obóz terapeutyczny. Zatrudniliśmy z zewnątrz młodego ratownika, który po kilku dniach zapytał mnie: Dlaczego wy im cały czas mówicie ,,jesteście wspaniali” i przytulacie ich, przecież wczoraj im to mówiłaś? (śmiech)

Pracujecie tylko z osobami, które opuszczają dom dziecka?
– Zaczynamy pracować już z dziećmi w wieku 14–17 lat, które jeszcze przebywają w domach dziecka. Stajemy się członkami całego zespołu domu dziecka. Wychowawcy do nas dzwonią, kiedy coś niepokojącego z dzieckiem się dzieje, jesteśmy zapraszani na zespoły pracujące z każdym dzieckiem. W rozwoju każdego nastolatka rodzic jest osobą, przeciwko której ten się buntuje. Dziecko musi się odwrócić i pójść do kogoś innego; dobrze, żeby to był inny mądry dorosły. W domach dziecka tę funkcję zazwyczaj spełniają wychowawcy, a tę drugą –pracownicy naszej fundacji. Jesteśmy trochę jak starszy brat lub siostra. Nierzadko zwracamy się do siebie na ty, rozmawiamy o intymnych rzeczach. Zdecydowanie inaczej pracuje się z młodszą młodzieżą niż z osobami opuszczającymi dom dziecka. Ci pierwsi mają zazwyczaj silną potrzebę bycia w grupie, a ci drudzy często są samotnymi wilkami.

Co jest dla nich większym wyzwaniem po opuszczeniu domu dziecka: sytuacja ekonomiczno-społeczna czy emocjonalna?
– Nie ma prostej odpowiedzi, bo każdy z nich jest zupełnie inny. W oczach tych dzieci widzę cały kosmos, za każdym razem inny. Często z domu dziecka wychodzą podopieczni na granicy normy intelektualnej, z lekką niepełnosprawnością. Często są błogo nieświadomi tego, co ich czeka. Zmienia ich dopiero rzeczywistość. Wielką przemianę obserwuję zazwyczaj u dziewczyn, które zostały mamami. Gdy nie miały dzieci, często były niezaradne, a teraz stały się prawdziwymi fighterkami. Zachwycają mnie swoją walecznością i determinacją. W akademii umiejętności, którą prowadzimy, ćwiczymy różne sytuacje, w których mogą się w przyszłości znaleźć.

A jak nasze państwo wspiera młodych dorosłych opuszczających placówkę?
– Pewnie można byłoby robić to lepiej. Dużo kwestii rozbija się o ustawę, która nie jest doskonała. Brałam kiedyś udział w rozmowie w Ministerstwie – wtedy jeszcze Pracy, Rodziny i Polityki Społecznej – na temat reformy ustawy. Bardzo intensywnie dyskutowana była pozytywna zmiana, która zakładała, że dziecko może wrócić do domu dziecka, gdy opuści placówkę pod wpływem impulsu, a potem wpada w tarapaty, ma załamanie nerwowe lub depresję. Dziś nie ma takiej możliwości. Jeśli opuści dom dziecka na własne żądanie, droga powrotu jest zamknięta. Zmiana tego stanu rzeczy była pozytywnie opiniowana, ale gdzieś to przepadło. Absolwenci domu dziecka to grupa społeczna, która sama o siebie się nie upomina. Aby poprawić ich los, potrzeba naprawdę dużej przychylności władz. Tymczasem należy pamiętać, że wszystkie środki zainwestowane w nich na tym etapie dają gwarancję, że nie będziemy utrzymywać ich przez całe życie. W Łodzi w domu dziecka jest dziewczynka, której mama i babcia były w tej samej placówce. Naszym największym wyzwaniem jest przerwać ten zaklęty krąg. Organizujemy dla tych dzieci korepetycje, diagnozujemy ich wewnętrzne przeszkody, płacimy za prawo jazdy, kursy zawodowe. Stawiamy na edukację, podnoszenie kompetencji i rozwój.

Czy dzieci wychodzące z domu dziecka nawiązują relacje ze swoimi biologicznymi rodzicami?
– Są dzieci, które wracają do rodziców po wyjściu z domu dziecka, ale jeśli nic tam się nie zmieniło, uciekają. Wspieramy teraz chłopaka, którego mieszkanie chronione jest w remoncie i zdecydował wprowadzić się do matki i jej partnera. Opowiadał nam, że jedynym problemem jest to, że mama pali, ale woli to zaakceptować, bo uczy się ważnych rzeczy, mieszkając z nimi.

Ale jak w tych relacjach radzą sobie psychicznie? Ostatecznie są to ludzie, z winy których trafili do domu dziecka.
– Jeżeli dobrze przejdą terapię, to dojdą do momentu, w którym przestają obarczać rodziców winą. Jeżeli natomiast mają cały czas poczucie skrzywdzenia, uruchamia się w nich syndrom ofiary. Jedna z naszych podopiecznych obarcza winą wszystkich za wszystko, a w gruncie rzeczy nosi w sobie głęboko ukryty żal do rodziców. Zawsze powtarzamy dzieciom, że rodzice dali im tyle, ile mogli i umieli. Nie chodzi o to, aby obwiniać ich całe życie, ale zrozumieć i powalczyć o swoją przyszłość. Jakiś czas temu jeden z chłopaków, z lekką niepełnosprawnością intelektualną, przeprowadził się do swego mieszkania. Na pierwsze święta zaprosił swoją mamę, też z niepełnosprawnością intelektualną, mającą problemy z alkoholem, wychowującą dwójkę jego młodszego rodzeństwa. Zorganizował im święta, wolontariusz naszej fundacji kupił obrus, nakrył stół, ozdobił choinkę. Dla nas najcenniejsze jest, gdy podopieczni stają na własne nogi, bo trzeba pamiętać, że patologiczne środowiska rodzicielskie często mogą ich wciągać. Chcemy, żeby mieli do rodziców szacunek, pozostali bez poczucia krzywdy, ale przede wszystkim, żeby szli samodzielnie własną drogą.

Jak radzicie sobie z wyuczoną bezradnością Waszych podopiecznych? Nie jest tak, że przyjmując pomoc, nabierają przekonania, że wszystko im się należy?
– Właściwie uczyłam się na swoich własnych dzieciach (śmiech). Moi synowie wyprowadzili się z domu zaraz po maturze. Mamy dobre relacje, ale każdy prowadzi swoje życie samodzielnie. W fundacji obowiązują zasady i staramy się ich uczyć dzieciaki. Musi być harmonia – jeśli dostajecie, musicie dawać. Jeżeli przestaniesz pić i pójdziesz do szkoły, to my będziemy cię wspierać. Mamy obecnie dziewczynę, która ma 20 lat i postanowiła skończyć podstawówkę, bo walczy o swoją córeczkę. Dla mnie to jest największy powód do szczęścia. Jeżeli młody człowiek walczy o siebie, to kierujemy go na kursy, pomagamy w remoncie domu, jeżeli jednak widzę, że nic nie chce od siebie dać, a żąda pomocy materialnej, to bardzo konkretnie mówię, że to tak nie działa. Jakiś czas temu prowadziłam szkolenie ekonomiczne dla kadry wychowawców. Jeden z nich opowiedział historię chłopaka, który poszedł do sklepu i powiedział, że pani ma dać mu adidasy, bo on jest z domu dziecka. Zdarza się, że w domu dziecka zjawia się ktoś majętny i próbuje zarzucić dzieciaki różnymi rzeczami materialnymi. Też tak działałam na początku swojego wolontariatu, ale bardzo szybko zrozumiałam, że nie tędy droga.

Czy w ciągu pięciu lat pracy doszła Pani do jakiejś przestrzeni, w której pojawił się mur nie do przeskoczenia?
– To wszystko, co się dzieje, jest wielkim cudem. W najśmielszych marzeniach nie przypuszczałam, że nasze działania tak się rozrosną. Marzyłam o małej fundacji, a w tej chwili mamy pod opieką 250 dzieciaków i zatrudniamy 30 pracowników na stałe lub na zlecenie. Wiele udało się nam już osiągnąć dzięki zaangażowaniu całego zespołu. Jeżeli jednak człowiek robi dobre rzeczy, musi uzbroić się w pokorę. To jasne, że może coś się nie udać, np. niektóre dzieci rezygnują z zajęć w fundacji, czasem ktoś mówi nam, że nie potrzebuje naszej pomocy, są osoby, które nie chcą zrezygnować z używek, a dziś dowiedziałam się, że jedna z naszych dziewczyn poroniła. To są trudne sprawy, ale dzieją się też cuda, dzięki którym wierzę, że warto robić to, co robimy. Jak chociażby wtedy, gdy na początku naszej działalności jedna z dziewczyn poinformowała nas, że jest w ciąży i nie chce urodzić. Powiedzieliśmy, że będziemy z nią zawsze, niezależnie od tego, jaką decyzję podejmie. Ja w głębi serca się modliłam. Patrycja zmieniła decyzję i dziś jest mamą najpiękniejszego chłopczyka na świecie. Dla takich cudów warto to robić, póki starczy sił.

KAMILA GIBAS
Z wykształcenia prawniczka. Założycielka, fundator i prezes Fundacji Szczęśliwej Drogi

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki