Wszyscy widzimy, słyszymy i czujemy, że coraz trudniej o nadzieję. Wielu ludzi, często także tych nam bliskich – krewnych, znajomych czy przyjaciół – mówi wprost o tym, że tę nadzieję stracili albo że mają jej coraz mniej, że jest coraz słabsza, że coraz o nią trudniej. Jedni mówią o tym ze smutkiem i żalem, inni ze złością, a nawet z gniewem. Niektórzy z nich nie wiedzą, gdzie jej szukać, inni na to szukanie nie mają już siły, jeszcze inni już się całkiem poddali i nie chcą szukać. A ja? A my?
Nie poddajemy się zwątpieniu
Rozumiemy ten smutek i żal, czujemy tę złość i gniew. Co więcej, często i my mamy podobne odczucia i podobne wątpliwości. Z drugiej jednak strony, coś nam podpowiada, że to jest właśnie ten moment, w którym nie można się poddać, nie można zrezygnować. Jeśli chrześcijaństwo to przyszłość, to jutro, jeśli nadzieja jest „powietrzem, którym oddycha chrześcijanin” (jak powiedział papież Franciszek), to trzeba jej szukać, trzeba o nią walczyć. Dlatego „nie poddajemy się zwątpieniu” (2 Kor 4, 8) i od pierwszej niedzieli Adwentu, który jak żaden inny okres liturgiczny jest czasem nadziei, próbujemy się jej uczyć i ćwiczymy się w niej. Pomaga nam papież Benedykt XVI, który w encyklice Spe salvi, wskazał cztery miejsca urzeczywistniania się nadziei. Pierwsze z nich to modlitwa, w której pozwalamy prowadzić się Duchowi Świętemu (zob. „Przewodnik Katolicki” 48/2020, s. 14–15), a drugie to działanie – poważne i prawe – które składa się z bardzo małych rzeczy, zawsze czynionych z wielką miłością. Trzecie miejsce – przy którym zatrzymamy się dzisiaj – jest chyba najtrudniejsze i niesie z sobą najwięcej wątpliwości i największe ryzyko. Jest nim cierpienie.
Trzeba być bardzo ostrożnym
2 listopada zmarł w Poznaniu ks. Artur Filipiak. Miał 45 lat. Chorował na COVID-19. Poznałem go kilkanaście lat temu, gdy rozpoczął pracę w naszym wydawnictwie. Pisał artykuły do „Przewodnika Katolickiego”, miesięcznika „Katecheta” i „Biblioteki Kaznodziejskiej”. To do tego ostatniego czasopisma w 2009 r. napisał tekst o cierpieniu: „Doświadczenie niezawinionego cierpienia prowokuje do pytań: o przyczynę, o sens, o to, dlaczego mnie to spotkało, dlaczego Bóg do tego dopuścił. Trzeba być bardzo ostrożnym w udzielaniu odpowiedzi. Często zbyt łatwo mówimy o cierpieniu (…). Może więc lepiej nie mówić nic, zamilknąć wobec tajemnicy i zwyczajnie być z cierpiącym człowiekiem? Może pójść za wskazówką arcybiskupa Paryża, który w ciężkiej chorobie, krótko przed swoją śmiercią, pisał do swego przyjaciela: «Potrafimy wybornie układać piękne zdania o cierpieniu. Sam to nieraz robiłem. Powiedz, proszę, księżom, że byłoby o wiele lepiej, gdyby milczeli»”.
Nie wezmę przestrogi arcybiskupa Paryża całkiem na serio. Musiałbym w tym miejscu zakończyć ten tekst. Ale będę o niej pamiętał: „Byłoby lepiej, gdyby milczeli…”. Wiem, że żadne słowo nie odda tajemnicy ludzkiego cierpienia i bólu, ani nie zastąpi zwyczajnej obecności, której tak bardzo potrzeba cierpiącemu człowiekowi. Kto wie, może to właśnie obecność przy cierpiącym jest tym miejscem, w którym zaczyna się urzeczywistniać nadzieja?
Cierpienie przynależy do ludzkiej egzystencji
Innego zdania niż cytowany wyżej arcybiskup jest też w tej kwestii Benedykt XVI. Można chyba zaryzykować stwierdzenie, że nie boi się tego tematu. Gdy czytałem encyklikę Spe salvi, zauważyłem wyraźnie zachwiane proporcje, gdy chodzi o ilość miejsca poświęconego kolejnym omawianym zagadnieniom. Najmniej słów Benedykt XVI napisał o działaniu. Więcej jest o modlitwie, ale zdecydowanie najobszerniejsze są dwie ostatnie części interesującego nas rozdziału: o cierpieniu i o sądzie ostatecznym.
Benedykt zaczyna prostym stwierdzeniem, że cierpienie, podobnie jak działanie, „przynależy do ludzkiej egzystencji”. Dodaje jednak zaraz, że „należy robić wszystko, co w naszej mocy, aby cierpienie zmniejszyć: zapobiec, na ile to możliwe, cierpieniom niewinnych, uśmierzać ból, pomagać w przezwyciężeniu cierpień psychicznych”. Odnosząc się do osiągnięć nauk medycznych, Benedykt XVI zwraca uwagę, że „udało się poczynić wielkie postępy” w walce z bólem fizycznym, równocześnie jednak podkreśla, że „cierpienia niewinnych, jak również cierpienia psychiczne raczej nasiliły się w ciągu ostatnich dziesięcioleci”. Papież nie ma wątpliwości: „Tak, musimy zrobić wszystko dla pokonania cierpienia, ale całkowite usunięcie go ze świata nie leży w naszych możliwościach”.
To może zrobić tylko Bóg
Czy naprawdę jednak nie ma nikogo, kto mógłby je pokonać? Benedykt XVI odpowiada: „To mógłby zrobić tylko Bóg: jedynie Bóg, który stając się człowiekiem, sam wchodzi w historię i w niej cierpi”. To właśnie ten Bóg – tłumaczy dalej papież – posiada „moc, która «gładzi grzech świata» (J 1, 29)”. Wraz z wiarą w istnienie tej niezwykłej mocy „pojawiła się w historii nadzieja na uleczenie świata. Chodzi tu jednak właśnie o nadzieję, a jeszcze nie o spełnienie; o nadzieję, która dodaje nam odwagi, byśmy stanęli po stronie dobra również tam, gdzie wydaje się, że to beznadziejne, ze świadomością, że w historii – takiej, jaką widzimy – moc grzechu pozostaje ciągle straszną teraźniejszością” (Spe salvi, 36).
Jeden z najważniejszych, ale też najtrudniejszych fragmentów encykliki to moim zdaniem ten, w którym Benedykt XVI pisze o ludziach, usiłujących uniknąć wszelkiego cierpienia, o ludziach, którzy starają się uchylić od wszystkiego, co może powodować ból. Ci, którzy „chcą zaoszczędzić sobie wysiłku i bólu związanego z prawdą, miłością, dobrem, staczają się w życie puste, w którym być może już prawie nie ma bólu, ale coraz bardziej dominuje mroczne poczucie braku sensu i zagubienia” – przestrzega papież.
Zobaczyć zranionych i smutnych
Zadziwia i zdumiewa mnie ta prorocza diagnoza Benedykta XVI. Ona, wbrew pozorom, przywraca nadzieję tym wszystkim, którzy są wewnątrz Kościoła i tam właśnie doświadczają bólu, podejmując równocześnie ogromny wysiłek związany z dążeniem do prawdy, z poszukiwaniem dobra i miłości. Iluż ludzi działa dzisiaj we wspólnocie Kościoła w celu znalezienia prawdy? Iluż jest zaangażowanych w okazywanie miłości i wspieranie tych, którzy zostali skrzywdzeni, czy to przez tę wspólnotę, czy też pojedyncze osoby, duchowne i świeckie, należące do niej? To właśnie ich miłość i czynione przez nich dobro – choć nie zawsze i nie wszyscy chcą to zrozumieć – mogą uchronić innych przed poczuciem braku sensu i zagubieniem, a może także przed beznadzieją i rozpaczą. Ta odważna miłość i to dobro przywracają nadzieję tym, którzy w Kościele cierpią, bo ktoś im nadzieję odebrał.
„Nie unikanie cierpienia ani ucieczka od bólu uzdrawia człowieka, ale zdolność jego akceptacji, dojrzewania w nim, prowadzi do odnajdywania sensu przez zjednoczenie z Chrystusem, który cierpiał z nieskończoną miłością” – dodaje Benedykt XVI.
Myślę, że trzeba się w tym Adwencie dobrze rozejrzeć wokół siebie, by zobaczyć zranionych i smutnych. Trzeba nadstawić ucha, by usłyszeć cichy płacz tych, których największym cierpieniem jest brak nadziei. Trzeba mieć odwagę, by wyjść naprzeciw tym, którzy z braku nadziei, a może nawet z rozpaczy zaczęli już głośno krzyczeć. Nie lekceważyć ich i nie odpychać, nie skreślać i nie poniżać. Przyjąć i pomóc rozeznać. Wysłuchać i towarzyszyć. Również ich cierpienie może stać się miejscem, w którym urzeczywistni się nadzieja – dla nich samych, dla nas i dla całego Kościoła.
Miara człowieczeństwa
Wielu to czyni i wielu tak postępuje. Nie zrażają się brakiem zrozumienia, a czasem nawet odrzuceniem. I właśnie dlatego wiele jest tu jeszcze do zrobienia. „Miarę człowieczeństwa – pisze dalej papież Benedykt – określa się w odniesieniu do cierpienia i do cierpiącego (…). Społeczeństwo, które nie jest w stanie zaakceptować cierpiących ani im pomóc i mocą współczucia współuczestniczyć w cierpieniu, również duchowo, jest społeczeństwem okrutnym i nieludzkim”. To mocne słowa! Bardzo mocne! Mówią one o społeczeństwie, ale możemy czy wręcz powinniśmy je dzisiaj odnieść również do tej społeczności, jaką jest Kościół. Czy nie stajemy się jako wspólnota Kościoła społecznością okrutną i nieludzką, jeśli nie akceptujemy cierpiących, nie chcemy im pomóc i nie uczestniczymy choćby duchowo w ich cierpieniu? Wśród tych, którzy cierpią na skutek braku pomocy i akceptacji, są często ludzie młodzi, nierzadko dzieci. Niektórym z nich tak bardzo brakuje nadziei, że chcą odebrać sobie życie. Okrutne i nieludzkie jest społeczeństwo – Kościół, szkoła, rodzina… – jeśli nie chce być przy nich w ich cierpieniu, jeśli ich odrzuca i skazuje na samotność.
Jego cierpienie – moim
Papież Franciszek często mówi o potrzebie rozeznawania i towarzyszenia. Jak rozeznawać z tymi, którzy cierpią? Jak towarzyszyć im w procesie przywracania nadziei? Posłuchajmy, co w tej kwestii proponuje papież Benedykt: „Zaakceptować drugiego, który cierpi, oznacza przyjąć na siebie w jakiś sposób jego cierpienie, tak że staje się ono również moim. Właśnie dlatego jednak, że staje się ono teraz cierpieniem podzielanym, że jest w nim obecny ktoś inny, oznacza to, że światło miłości przenika moje cierpienie”.
Autor encykliki przywołuje tutaj łacińskie słowo con-solatio, czyli pocieszenie, które w piękny sposób zachęca do „bycia-razem” w samotności, która właśnie przez to już nie jest samotnością.
Czy jesteśmy zdolni do takiego „bycia-razem”? Czy jesteśmy gotowi cierpieć z innymi, dla innych; cierpieć z powodu pragnienia prawdy i sprawiedliwości? Czy potrafilibyśmy zgodzić się na cierpienie tylko dlatego, by stawać się osobą, która naprawdę kocha? Czy jesteśmy do tego zdolni? Nie bójmy się tych pytań. Wracajmy do nich jak najczęściej. Nie tylko w Adwencie.