Od pierwszej niedzieli Adwentu szukamy razem nadziei. Wiemy już, że można ją znaleźć w modlitwie, w działaniu, a także w cierpieniu. To właśnie w tych trzech miejscach – jak pisze Benedykt XVI w encyklice Spe salvi – możemy uczyć się i ćwiczyć w nadziei. Na zakończenie tej adwentowej drogi chcemy dzisiaj spojrzeć dalej, „poza osobistą wygodę, poza małe pewności i zadowolenia, które zawężają widnokrąg” i otworzyć się na wielkie ideały, które czynią życie piękniejszym i godniejszym, bo to właśnie nadzieja, jak przypomniał ostatnio papież Franciszek, jest rzeczywistością zakorzenioną w głębi istoty ludzkiej i mówi nam „o pragnieniu, o dążeniu, o pożądaniu pełni, spełnionego życia, o chęci dotknięcia czegoś wielkiego, czegoś, co wypełnia serce i wznosi ducha ku wielkim rzeczom, jak prawda, dobro i piękno, sprawiedliwość i miłość” (Fratelli tutti, 55).
Pełni nadziei oczekujemy Jego przyjścia
To pragnienie czegoś wielkiego i ta tęsknota za pełnią, za wielkimi ideałami, które są ukryte w sercu każdego człowieka, znajdują swój wyraz w głośnym i wytrwałym wołaniu całego Kościoła, rozbrzmiewającym w każdej Mszy Świętej: „Wybaw nas, Panie, od zła wszelkiego i obdarz nasze czasy pokojem. Wspomóż nas w swoim miłosierdziu, abyśmy zawsze wolni od grzechu i bezpieczni od wszelkiego zamętu, pełni nadziei oczekiwali przyjścia naszego Zbawiciela, Jezusa Chrystusa”. To jedna z najpiękniejszych modlitw Kościoła, która nieprzerwanie wznosi się z ziemi ku niebu. Możemy ją śmiało nazwać adwentową modlitwą, która ma swoje źródło w „wielkiej nadziei”, przewyższającej małe i większe nadzieje, podtrzymujące nas w drodze. Tą wielką nadzieją „może być jedynie Bóg”. To On poprowadzi nas poza widnokrąg i pozwoli nam kiedyś zobaczyć to, co dzisiaj jest jeszcze dla nas zakryte.
Dzień gniewu
Adwentowe wołanie „Marana tha! Przyjdź, Panie Jezu”, kieruje naszą myśl w stronę sądu ostatecznego, którego perspektywa „od najwcześniejszych czasów oddziaływała na codzienne życie chrześcijan, stanowiąc jakby kryterium, według którego kształtowali życie doczesne (…). Wiara w Chrystusa nigdy nie patrzyła tylko wstecz, ani też tylko wzwyż, ale zawsze również wprzód, ku godzinie sprawiedliwości, którą Pan zapowiadał wielokrotnie” (Spe salvi, 41).
Budowle sakralne, poprzez które chrześcijanie ukazywali bogactwo swojej wiary, były tak konstruowane, że na wschodniej stronie przedstawiano Pana, który powraca jako król – wyobrażenie nadziei, zaś na zachodniej sąd ostateczny jako wyobrażenie odpowiedzialności za nasze życie. Obraz ten spoglądał na wiernych i im towarzyszył właśnie w drodze ku codzienności. Zwykle były to obrazy pełne grozy, ukazujące dzień sądu ostatecznego, jak dzień Bożego gniewu (dies irae). Wystarczy spojrzeć na dzieła Michała Anioła w kaplicy Sykstyńskiej w Rzymie, Fra Angelico we Florencji, Hieronima Boscha w Brugii czy Hansa Memlinga w Gdańsku, by przekonać się, że w rozwoju ikonografii uwydatniano przede wszystkim „groźny i posępny aspekt Sądu, który widocznie bardziej pociągał artystów niż blask nadziei, który często nadmiernie przysłaniała groźba”.
Chrystus – nadzieja – pewność
Obraz sądu ostatecznego – choć większość artystycznych wizji zdaje się temu zaprzeczać –nie jest przede wszystkim obrazem przerażającym, ale obrazem nadziei. By tę nadzieję dostrzec, trzeba skierować wzrok na Chrystusa. To On – „niewinny cierpiący”, jak nazywa Zbawiciela Benedykt XVI, staje się naszą nadzieją-pewnością. To Chrystus, na którego przyjście czekamy, Chrystus, który umarł i zmartwychwstał, mówi nam, że „Bóg jest i Bóg potrafi zaprowadzić sprawiedliwość w sposób, którego nie jesteśmy w stanie pojąć” (Spe salvi, 43). Kierując wzrok ku Chrystusowi, który przyjdzie sądzić żywych i umarłych, odkrywamy nadzieję i doświadczamy pociechy. To Chrystus i tylko Chrystus może być solidnym fundamentem naszego życia. „Jeśli mocno opieramy się na tym fundamencie i na nim zbudowaliśmy nasze życie, wiemy, że nawet w śmierci ten fundament nie może nam być odebrany” (Spe salvi, 44). Nie musimy się zatem bać dnia sądu ani spotkania z Chrystusem – Sędzią i Zbawicielem. Możemy czekać na nie z nadzieją. Dlaczego?
Ból miłości, który przybliża zbawienie
Pisząc o spotkaniu z Chrystusem w chwili sądu, Benedykt XVI zauważa, że „pod Jego spojrzeniem stopnieje wszelki fałsz, a spotkanie z Nim przepali nas, przekształci i uwolni, abyśmy odzyskali własną tożsamość”. Nadzieja na to spotkanie, nadzieja, która jest pewnością, niesie pociechę, której tak bardzo potrzebujemy. I gdyby nawet to ostateczne spotkanie pokazało nam na nowo, jak nieczyste i chore było nasze życie, i gdyby uświadomiło nam, że to wszystko, co zbudowaliśmy w ciągu całego życia jest tylko suchą słomą, to właśnie w bólu tego spotkania z Chrystusem ukryta jest nadzieja naszego zbawienia. „Jego wejrzenie, dotknięcie Jego Serca uzdrawia nas przez bolesną niewątpliwie przemianę, niczym «przejście przez ogień». Jest to jednak błogosławione cierpienie, w którym święta moc Jego miłości przenika nas jak ogień, abyśmy w końcu całkowicie należeli do siebie, a przez to całkowicie do Boga (…). Nasz sposób życia nie jest bez znaczenia, ale nasz brud nie plami nas na wieczność, jeśli pozostaliśmy przynajmniej ukierunkowani na Chrystusa, na prawdę i na miłość. Ten brud został już bowiem wypalony w Męce Chrystusa. W chwili sądu ostatecznego doświadczamy i przyjmujemy, że Jego miłość przewyższa całe zło świata i zło w nas. Ból miłości staje się naszym zbawieniem i naszą radością” (Spe salvi, 47).
Z ufnością w przyszłość
Pełne grozy wyobrażenia sądu ostatecznego, które znamy z historii sztuki albo widzieliśmy w najsłynniejszych katedrach czy muzeach świata, nie muszą więc odbierać nam nadziei ani napełniać nas trwogą. Może trzeba tylko spróbować patrzeć na tę przyszłość tak jak ks. Grzegorz Strzelczyk, który mówił kiedyś: „Patrzę w przyszłość i zakładam, że sąd będzie bolesny, ale jeśli będzie to ten rodzaj boleści, który doprowadzi mnie do pełnego zjednoczenia z Bogiem, to jestem w stanie podjąć to ryzyko”. Ból, który towarzyszy podejmowaniu tego ryzyka, jest tym bólem, który daje nadzieję i pozwala patrzeć w przyszłość z ufnością.
W podobny sposób o przyszłości mówi papież Franciszek. Gdy kilka tygodni temu zwrócił się do uczestników Festiwalu Nauki Społecznej, zorganizowanego online w Weronie, podkreślał, że „Nadzieja jest cnotą serca, która nie zamyka się w ciemności, nie zatrzymuje na przeszłości, nie wyczerpuje się w teraźniejszości, ale potrafi zobaczyć jutro”. A na pytanie o to, co to dla nas, chrześcijan, oznacza, odpowiadał: Jutro to jest „życie odkupione, radość z daru spotkania z miłością. W tym sensie bycie Kościołem oznacza posiadanie serca twórczego i zorientowanego eschatologicznie”. Franciszek przestrzegał przed pokusą nostalgii, którą nazwał nawet duchową patologią. Serce zorientowane eschatologicznie to serce, które kieruje się ku przyszłości, ku przyszłemu życiu, w którym będziemy uczestniczyć wraz z Ojcem, Synem i Duchem Świętym. Takie serce nie boi się sądu ostatecznego i czeka na ten sąd z nadzieją. Czy stać nas na takie spojrzenie? Czy jesteśmy gotowi, by ku tej perspektywie zorientować swoje serce?
Nadzieja, która pozwala marzyć
W ostatniej części encykliki Spe salvi, która stała się inspiracją dla naszych adwentowych przemyśleń, Benedykt XVI napisał: „Życie ludzkie jest drogą. Do jakiego celu? Jak odnaleźć do niego szlak? Życie jest niczym żegluga po morzu historii, często w ciemnościach i burzy, w której wyglądamy gwiazd wskazujących nam kurs. Prawdziwymi gwiazdami naszego życia są osoby, które potrafiły żyć w sposób prawy. One są światłami nadziei”.
Obok Benedykta XVI i Franciszka, wspominanych przeze mnie często, czy też Świętego Brata Alberta i ks. Wacława Hryniewicza, ważną dla mnie osobą i jednym z moich świateł nadziei jest śp. kard. Carlo M. Martini, zmarły w 2012 r. arcybiskup Mediolanu. To jemu chciałbym na koniec oddać głos, cytując fragment jego medytacji o zmartwychwstaniu, napisanej pod koniec życia: „Dzisiaj mam już tylko jedno marzenie: aby niebieskie Jeruzalem mogło się ukazać w pewnym momencie, jako ostateczny cel ludzkiej wędrówki. Bóg, choć poukładał historię w przedziwny sposób, to tak nią pokierował, żeby dobrze się skończyła w niebieskim Jeruzalem, gdzie wszyscy będziemy siostrami i braćmi, rozpoznamy jeden drugiego i wszyscy poznamy Boga takim, jaki jest. Poznamy Go i zostaniemy rozpoznani. To jest jedyne marzenie, które teraz już tylko mogę pielęgnować. Nie musimy się bać, ponieważ mamy pewność, że niebieskie Jeruzalem już się przygotowuje”.
Proponuję więc, choć Adwent już się kończy, byśmy wciąż szukali nadziei. Szukajmy nadziei, bo to ona pozwala nam naprawdę marzyć.