Dopiero co zakończyła się kampania wyborcza, podczas której padło zdanie, że wybory wygrywa się w Końskich, a nie w Wilanowie. To znaczy, że głos mieszkańców wsi i miasteczek zaczął być ważny?
– Ten głos zawsze był ważny, ale był niesłyszany. W książce opowiadamy o małomiasteczkowej Polsce, która jest położona nieco dalej od głównych dróg. Dostrzegano taką Polskę, ale głównie przez pryzmat wydarzeń, które relacjonowali dziennikarze. Nie zawsze były to rzeczy miłe, w związku z czym narosło wokół prowincji wiele stereotypów. I one wciąż pokutują.
Jeśli chodzi o wygrywanie w Końskich, mieszkańcy małych miejscowości mają taki sam głos jak mieszkańcy dużych miast. Przez wiele lat po prostu ich nie dostrzegano. Wydaje mi się, że to długoletnie niewysłuchanie, niezauważenie, niebycie podmiotowym, skończyło się właśnie tak, jak się skończyło. Nasz projekt realizowaliśmy od 2011 r., a już w 2013 r. dostrzegliśmy, że w ludziach narasta bunt przeciwko temu niezauważeniu. Użyli więc broni w postaci swojego głosu. Ten głos został oddany na ludzi, którzy jako pierwsi dostrzegli Polskę małomiasteczkową, obywateli tam mieszkających i coś im zaproponowali.
Wróćmy do stereotypów. Jakie konkretnie stereotypy wciąż pokutują w postrzeganiu wsi i miasteczek?
– Kiedy wyruszaliśmy w Polskę, sami mieliśmy w głowie różne rzeczy, które przeczytaliśmy w prasie lub zobaczyliśmy w filmach. Wyjeżdżając ze średniej wielkości miasta, jakim jest Częstochowa, też mieliśmy przed oczami pewien obraz Polski małomiasteczkowej, choć ten obraz nie był bardzo odległy od tego, co spotkaliśmy, bo wcześniej, robiąc reportaże, sporo po Polsce jeździliśmy.
Stereotypy jednak wciąż pokutują. Na przykład po ponad 20 latach od filmu Ewy Borzęckiej Arizona, dziennikarze czasem już w pierwszych pytaniach odnoszą się do alkoholizmu czy agresji. A przecież alkohol w małych miejscowościach jest pochodną problemów – tego, że nie ma pracy i że ludzie nie zawsze radzą sobie w tej małomiasteczkowej rzeczywistości. Oczywiście, to samo dotyczy dużych ośrodków. A o agresji nie ma co mówić. Przez sześć i pół roku naszego jeżdżenia po Polsce, odwiedzenia kilkuset miejscowości o różnych porach, nigdy nie spotkaliśmy się z jakąkolwiek agresją w stosunku do nas. Natomiast kiedy w 2016 r. zaczęliśmy jeździć po miastach średniej wielkości, zdarzało się to często.
Przez sześć i pół roku wiele się zmieniło. Jakie zmiany zauważył Pan w tym okresie? Ludziom w małych miasteczkach i wsiach żyje się lepiej? Są szczęśliwsi?
– Nie jesteśmy socjologami czy antropologami, nie przeprowadzaliśmy badań. Kasia, moja żona, jest historyczką, a ja fotografem. Wyjechaliśmy w Polskę małomiasteczkową, bo chcieliśmy opowiedzieć o niej, jej sprawach i przemianie, przez ludzi. Kasia zadawała pytania, ja fotografowałem. Pytaliśmy także o szczęście, ale to było jedno z wielu pytań. Odpowiedź w ogóle nie zależała od tego, kto sprawował władzę. Bardzo często spotykaliśmy się z głosem, że ludzi niespecjalnie interesuje to, kto rządzi. Ważniejsze dla nich jest to, czy będą mieli pracę. Już w 2013 r. w wielu rozmowach wyłaniała się niezgoda na to, co dotyka ludzi w mniejszych miejscowościach. Czuliśmy, że ta zmiana będzie diametralna, i pokazały to wybory dwa lata później. Politycy byli tym zaskoczeni, a my dziwiliśmy się, że nikt nie przeprowadził badań terenowych i nie wyszedł do tych ludzi.
Bohaterami publikacji są mieszkańcy małomiasteczkowej Polski. Czy poruszał się Pan po tych miejscowościach według jakiegoś klucza, odwiedzając np. miejsca społecznie ważne typu sklep czy kościół?
– Odwiedzaliśmy bardzo różne miejscowości. Miasto, które ma 30 tys. mieszkańców, to już całkiem spore miasto, więc punktów stycznych może być dużo więcej niż w przypadku wioski czy osiedla popegeerowskiego, gdzie są dwa bloki albo kilka domów pod lasem. Każdej z tych miejscowości trzeba było chwilę się przyjrzeć. Doświadczenie robi swoje. Jestem fotoreporterem od lat 90. i wiem, gdzie takie miejsca styku z ludźmi można znaleźć.
W życiu małych miejscowości istotne są też kościoły, więc bywaliśmy w nich, często także na odpustach. Staraliśmy się być pomiędzy ludźmi, zawsze wtedy, gdy coś się działo. Oprócz opowieści o ludziach i zdjęć portretowych bardzo chcieliśmy pokazać życie codzienne.
Można zauważyć podobieństwa między codziennością różnych miejscowości?
– Małomiasteczkowe życie jest niełatwe. Zwłaszcza na terenach zapuszczonych i zapomnianych, którymi się zajmowaliśmy. My opowiadamy o Polsce opuszczonej, która przez wiele lat nie była dostrzegana. Te miejsca mają swoją specyfikę. Inaczej wyglądają wsie na Mazowszu, a inaczej małe miejscowości na Podhalu lub Podkarpaciu. Miejsca się różniły, ale miały też elementy wspólne, bo przecież życie codzienne aż tak bardzo się nie różni, poza tym, że jest inny akcent i innych słów używa się w danym regionie.
Chcieliście pokazać, że mieszkańcy prowincji nie są jednorodną masą, lecz konkretnymi twarzami. Co Pan ujrzał w tych twarzach?
– Ujrzałem godnych ludzi. Zdeterminowanych, odważnych, silnych. Takich, którzy zostali kiedyś pozostawieni sami sobie. W zasadzie od 1989 r. nie było żadnego pomysłu, co zrobić z terenami, na których funkcjonowały PGR-y. Ludzie zrozumieli po jakimś czasie, po wielu traumach i tragicznych wydarzeniach, że muszą radzić sobie sami. I to wszystko widać na twarzach naszych bohaterów.
Przez te trudne doświadczenia łatwiej jest im żyć razem?
– Spotykaliśmy się z takimi głosami, że ludzie chcą żyć w tych małych miejscowościach i nie ciągnie ich do większych miast, bo właśnie znają każdego w swojej miejscowości i to się dla nich liczy. Oprócz tego mieszkańcy prowincji cenią sobie kameralność, poczucie wolności, to że mają przyrodę na wyciągnięcie ręki.
Ale młodych już ciągnie. Chcą się wyrwać z małych miasteczek i wsi, chociażby na studia.
– Nie zawsze są to studia. Najczęściej jest to praca. Spotkaliśmy wiele młodych osób i trochę tych historii jest w książce. Są tacy, którzy chcą zostać w swojej miejscowości. Dla nich głównym warunkiem jest praca zarobkowa, bo trzeba mieć za co utrzymać siebie i rodzinę, którą chcieliby założyć. Było wiele miejscowości, w których spotykaliśmy tylko ludzi starszych, bo młodzi już wyjechali. Mamy też bohaterów, którzy byli za granicą i wrócili. Przykładem jest chłopak, który wyjechał w wieku 18 lat. Bardzo ciężko pracował w rzeźni w Holandii, po 12 godzin. Po kilku latach wrócił i znalazł w swojej miejscowości pracę w usługach. Była też dziewczyna z Opolszczyzny, która wyjechała do Grecji, później pracowała w Holandii i wróciła do swojego miasta, by zająć się wychowaniem córki. Te wyjazdy są spowodowane deficytem miejsc pracy. Gdyby była praca, ludzie nie wyjeżdżaliby tak masowo.
Podczas podróży udało się zrobić zdjęcia w 421 miejscowościach. Czy coś szczególnie Pana zaskoczyło?
– Ta nasza kilkuletnia podróż jest opowieścią o Polsce, która się zmienia. Jest też opowieścią o ludziach. W tych losach są historie uniwersalne, w których każdy może się odnaleźć, to są opowieści o nas samych, o rzeczach, z którymi się w życiu spotkaliśmy, których doświadczyliśmy. Dlatego spotkania z naszymi bohaterami bywały trudne i emocjonujące. Mocno je przeżywaliśmy. Trudno byłoby powiedzieć, że losy jakiegoś starszego mężczyzny czy starszej kobiety są mniej istotne od opowieści młodego człowieka, który mówi o braku pracy i braku perspektyw. One wszystkie nas wciągały, chcieliśmy usłyszeć ich jak najwięcej.
Jak sobie Pan radził z obciążeniem psychicznym?
– To właśnie było niełatwe. Z jednej strony było to niezwykle wciągające, z drugiej czuliśmy wielką odpowiedzialność za to, że dane głosy wybieramy. Byliśmy jakby ich depozytariuszami.
Odwiedzaliśmy różne miejsca – byliśmy w domu rodziny wielodzietnej i w miejscu, gdzie ktoś mieszkał samotnie, bez widoków na przyszłość, bez możliwości zarobku. Powodowało to obciążenie, które przeżywaliśmy. Po takich spotkaniach własne problemy maleją. Zaczyna się wtedy rozumieć, że inni mierzą się w swoim życiu z czymś, co czasem przerasta człowieka. Sam nie wiem, czy umiałbym sobie poradzić na miejscu niektórych naszych rozmówców.
Wiem natomiast, że cechy, które w sobie mają, wynikają właśnie z tego, że nie mają zbyt wielu możliwości i jakoś muszą sobie radzić, dlatego są tak bardzo zdeterminowani. Odczuwaliśmy to w trakcie rozmów, a później też przy ich opracowaniu, wszystko wtedy odżywało. Te głosy wciąż w nas są. Mam poczucie, że jest do zrobienia bardzo wiele rzeczy.
Jakich?
– Podstawowym problemem od lat jest to, co powoduje, że młodzi wyjeżdżają, a starsi wpadają w problemy, kiedy nie ma nikogo, kto mógłby podać im rękę – to brak pracy. W miejscowościach, w których kilkanaście rodzin żyło z PGR-u, ludzie pozostali bez podstawy funkcjonowania. Co można zrobić w takim miejscu? Perspektywy życia wielu ludzi są mizerne, niczego przecież nie dostaną za darmo. Od wielu lat nie ma w ogóle pomysłu na Polskę małomiasteczkową. Nie wiadomo, co z nią zrobić. Co się stanie z tymi terenami i ludźmi, którzy tam mieszkają?
Zbierając materiały do książki, przywieźliśmy tylko zdjęcia i opowieści o tym, jak się tam żyje i jakie są problemy. My nie stawiamy diagnoz, nie wystawiamy recept. Trzeba o tej Polsce zacząć myśleć, ale tym powinny zająć się zespoły specjalistów.
Jacenty Dędek - fotograf niezależny, dokumentalista. Przez ponad dziesięć lat współpracownik polskiej edycji magazynu „National Geographic”, dla którego przygotował kilkanaście autorskich reportaży. Publikował w wielu innych tytułach, m.in. „Dużym Formacie”, „Tygodniku Powszechnym”, „Przekroju”, „Przeglądzie” i „Die Zeit”. W ostatnich latach najchętniej pracuje nad własnymi tematami. Najbardziej interesują go rzeczy zwykłe, dziejące się na marginesie głównych wydarzeń, ale zawsze blisko człowieka. Prowadzi stronę www.jacentydedek.pl i www.portretprowincji.pl