Białe światło jest niezauważalne. Bo pospolite i powszednie. Ale w swojej naturze, po rozszczepieniu, zachwyca wielobarwną tęczą: od czerwieni aż po fiolet. Podobnie jest z macierzyństwem – spłowiałym często w świetle codzienności: przewijania, prania, karmienia, biegania po lekarzach… Ale kiedy spojrzeć na nie pod odpowiednim kątem, widać niezliczone odcienie „bycia mamą” – jednym z nich jest macierzyństwo naznaczone stratą. Wcale nie gorsze. Głębsze…
Jestem… byłam w ciąży
Moment, w którym kobieta dowiaduje się, że po raz pierwszy zostanie mamą, jest wyjątkowy – otwiera nowy rozdział w życiu. Świat zmienia proporcje, rzeczy do tej pory ważne stają się nieistotne, a te z końca kolejki przesuwają się do przodu – bo pojawia się nowe życie. Nawet jeśli na chwilę… – Krótko po ślubie zaszłam w ciążę, niestety, dowiedziałam się o tym w chwili, gdy lekarz stwierdził poronienie… Nic nie wskazywało na to, że jestem w ciąży. Normalnie miałam miesiączkę, test ciążowy był negatywny. Ale pojawiły się plamienia. Szczerze mówiąc, myślałam, że to przez stres lub jakieś kobiece dolegliwości. Plamienie jednak nie ustąpiło i po około dwóch tygodniach poszłam do lekarza, który powiedział mi, że… jestem w ciąży – w 7-8 tygodniu, ale, niestety, „serduszko nie bije”. Więc moja radość trwała może pięć sekund. A później rozpacz, a może bardziej wielki strach – co teraz? Szpital? Zabieg? Chyba to na początku było dla mnie najgorsze, ponieważ zawsze panikuję, kiedy mam iść do lekarza. To był mój pierwszy w życiu pobyt w szpitalu, a miałam już 27 lat. Nie planowaliśmy jeszcze dzieci, nie docierało do mnie to, że jestem… byłam w ciąży. W szpitalu spędziłam sześć dni. Dopiero kiedy wróciłam do domu, uświadomiłam sobie, że byłam w ciąży, ale fakt, że nie staraliśmy się o dziecko, a zarazem nawet nie wiedziałam, że nosiłam w sobie nowe życie, ułatwił nam przetrwanie tego czasu. I to był nasz pierwszy aniołek…
Kasia zaszła w drugą ciążę w lipcu 2013 r. Oboje z mężem podeszli do tego bardzo spokojnie, mimo że cień wcześniejszych doświadczeń pozostał. – Nie staraliśmy się, po prostu stwierdziliśmy, że jak się uda, to będzie dobrze, a jak nie, to poczekamy. Ale się udało. Przez pierwsze trzy miesiące żyliśmy trochę w strachu, ale jak już byłam w czwartym miesiącu, to odetchnęliśmy. Przecież najgorsze już za nami… Cały czas pracowałam, czułam się bardzo dobrze, wyniki były prawidłowe. To był mój ostatni tydzień w pracy i miałam już iść na L4… – wspomina.
Stało się jednak inaczej. Tydzień przed tym, jak Kasia i Jurek dowiedzieli się, że płód obumarł, byli u lekarza – tego samego, który opiekował się Kasią przy poronieniu. Wyniki matki i dziecka były dobre. Później ruchy zaczęły zanikać. Podczas kolejnej wizyty lekarz stwierdził, że dziecko nie żyje… – To była tragedia! Krzyczałam, płakałam… Prosiłam, żeby coś zrobił, żeby ona znowu żyła. Pojechaliśmy do szpitala, gdzie, niestety, potwierdzono tę diagnozę. Miałam poród wywoływany. Chciałam cesarkę, ale lekarze się nie zgodzili. Myślę, że to było jednak dobre rozwiązanie. W szpitalu bardzo dobrze mnie potraktowano – miałam osobną salę, położne nawet proponowały, że na noc mogą mnie przenieść, żebym nie słyszała kobiet, które rodzą, płaczu dzieci… Bardzo mnie wspierały. Anielkę (imię po prababci) urodziłam w 29. tygodniu – 11 stycznia 2014 r. Sekcja nie wykazała żadnej przyczyny, choroby, zaburzeń. My też robiliśmy szereg badań – w tym genetyczne – i wszystko wyszło dobrze…
Życie podszyte tragedią
Nie było pierwszego krzyku. Była cisza. Kasia nie zdecydowała się na to, żeby zobaczyć córeczkę. Jak sama wspomina, nie była na to gotowa, nie potrafiła. – Czasami tego żałuję, pewnie teraz zrobiłabym inaczej. Myślałam, że jeśli ją zobaczę, to ten obraz już na zawsze zostanie w pamięci. Zwyczajnie bałam się tego widoku. Dla mnie Anielka to taki uśmiechnięty aniołek w białej sukience – może to infantylne, ale takie moje. I tak jest mi po prostu łatwiej.
Jurek przed powrotem żony ze szpitala zniszczył całą dokumentację – wszystkie materialne ślady Anielki, zwłaszcza zdjęcia USG i płyty CD z wizyt lekarskich. Nie chciał, by cokolwiek przypominało o tej tragedii. To jeden ze sposobów radzenia sobie ze stratą. Lepszy czy gorszy od zachowania pamiątek po nieobecnym dziecku? Każdy ma inną drogę przeżywania żałoby. A przeżyć ją trzeba – nie można odkładać na później, nie można skracać, nie można też przeciągać w nieskończoność.
Zgodnie z opisem psychologicznym najpierw pojawia się zaprzeczenie – niedopuszczanie do siebie myśli o śmierci. Drugi etap to faza gniewu. – Tak, buntowaliśmy się. Bo niby czym sobie na to zasłużyliśmy? Ale po czasie zrozumieliśmy, że chyba trzeba przeżyć coś strasznego, żeby zrozumieć, co w życiu jest ważne. W tym samym czasie znajomi stracili dziecko. Chłopiec urodził się z wadą serca i zmarł po trzech miesiącach. Może to głupie, ale zastanawialiśmy się, kto ma gorzej? My, którzy nie doświadczyliśmy ani chwili bycia rodzicem, czy oni, patrząc, jak ich dziecko walczy o życie? Takie historie uświadomiły nam, że nie tylko my przeżywamy taką tragedię. Dużo trudniej byłoby nam, gdybyśmy nie mieli w ogóle dzieci, wtedy żal byłby większy, ale te cierpienia zostały wynagrodzone. Bóg ofiarował nam dwójkę wspaniałych dzieci – i to one są teraz naszym życiem.
Żałoba kończy się zazwyczaj – jeśli obok nie zabraknie bliskich, jeśli nie ulegnie się zwątpieniu i nie straci wiary – akceptacją. Pojawia się wybaczenie, ale nie zapomnienie. – Po wyjściu ze szpitala nie korzystałam z żadnej terapii. Największym wsparciem był dla mnie mąż – oaza spokoju. Wiem, że było mu bardzo ciężko, bo musiał załatwiać wszystkie rzeczy związane z pogrzebem, aktem zgonu itp. Mama płakała po kątach, ale trzymała mnie twardą ręką. Uzgodniłyśmy, że po pogrzebie odstawiam leki uspokajające. Brałam też leki na zatrzymanie pokarmu. Odcięłam się od rodziny na około dwa miesiące. Prosiłam, żeby nikt nie dzwonił, że jak będę gotowa, to sama się odezwę. Wszyscy to uszanowali. W tym samym czasie w ciąży była moja bratowa i najlepsza koleżanka. I to było dla mnie trudne. Ja miałam urodzić jako pierwsza w kwietniu, bratowa – w maju, a koleżanka – w lipcu. Czego nie chciałam przede wszystkim? Usłyszeć, że „wszystko będzie dobrze”, że „tak się zdarza”. To takie słowa „zapychacze”, które nic nie wnoszą.
Julka i Staś
Po niespełna czterech miesiącach Kasia zaszła w ciążę. Zrobiła test. To był wtorek po Wielkanocy. Wynik okazał się pozytywny. Oczywiście, na początku odezwał się strach. – Nie spodziewałam się, że jestem w ciąży. Braliśmy pod uwagę zaburzenia hormonalne. W siódmym tygodniu trafiłam do szpitala – miałam plamienie, co prawda jednorazowe, ale byliśmy już przewrażliwieni. Do lekarza chodziłam na początku co dwa tygodnie, nie było takiej potrzeby, ale moja pani doktor to rozumiała i pozwoliła na to. Ta ciąża to był dla mnie ciągły stres. Praktycznie przesiedziałam ją w domu, nie robiłam nic, chociaż przebiegała prawidłowo. Ale ten strach przed kolejną utratą tak mnie paraliżował, że zrezygnowałam z większej aktywności. Zazdroszczę kobietom, które czerpią tyle radości z bycia w ciąży. Mnie to ominęło.
Kasia z Jurkiem nie przygotowywali się jakoś specjalnie do przyjścia na świat dziecka. Nie planowali wystroju pokoju, nie kupowali ciuszków, przewijaka, wózka. Z zakupami zwlekali do ostatniego miesiąca ciąży. Jakby chcieli jak najszybciej przejść przez ten czas niepewności i lęków. – Mąż składał łóżeczko, dopiero gdy urodziła się Julka. Do końca ciąży bałam się, że znowu wrócę sama ze szpitala.
Macierzyństwo? – Kasia się zamyśla. – To ciężka praca, wielkie wyzwanie i odpowiedzialność, ale jeszcze większa radość i miłość bez granic. To także, w moim przypadku, nieutulony ból i tęsknota. I łzy, które czasem ocierają Julka lub Staś…