Śledząc rodzime awantury wokół orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji, warto nie zapominać, jak wygląda problem w innych krajach. Chociażby we Francji.
W tym kraju, podobnie jak w zdecydowanej większości państw Unii Europejskiej, zabieg aborcji jest legalny – na żądanie matki, aż do dwunastego tygodnia ciąży. Aborcji można dokonać także nawet w ostatnim momencie życia płodowego, jeśli wskazują na nią „powody embriopatologiczne”. Efekt? Na francuskich ulicach nie dostrzeżemy dzieci z zespołem Downa. 98 proc. nienarodzonych dzieci z taką diagnozą zabijanych jest w łonie matki.
W połowie października izba niższa Zgromadzenia Narodowego przegłosowała ustawę o przedłużeniu granicy aborcji na żądanie do czternastego tygodnia. Nie obyło się bez dyskusji specjalistów, gdyż ingerencja w życie dziecka na tym etapie życia płodowego wymaga już innych technik, na przykład zmiażdżenia kości czaszki, która wtedy właśnie się utwardza. Wprowadzono też możliwość usunięcia dziecka aż do terminu porodu, z powodu „bardzo złej formy psychicznej” matki. W następnej kolejności rozpatrywany będzie projekt ustawy znoszącej klauzulę sumienia lekarzy ginekologów.
W lipcu tego roku „ministrem delegatem przy ministrze spraw wewnętrznych, odpowiedzialnym za sprawy obywatelskie”, została Marlene Schiappa. Ta walcząca feministka dostęp kobiet do aborcji uznała za priorytet, skutkiem czego zabiegi te traktowane są jako „urgences” (operacje ratujące życie) i nie mogą być zawieszone, jak inne operacje, na które nie ma środków z powodu pandemii. W efekcie w tym roku, według nieoficjalnych szacunków, liczba aborcji wzrosła mniej więcej o 30 tys.
W debacie publicznej niemożliwa jest w praktyce jakakolwiek dyskusja o zasadności tego stanu rzeczy. W tym klimacie grupy wsparcia kobiet ciężarnych – wahających się, czy urodzić dziecko – działają właściwie w konspiracji, w warunkach mentalnego podziemia. Wiele tych grup wywodzi się ze środowisk katolickich. Ale nie są one w stanie ogarnąć opieką wszystkich potrzebujących.
Przeciętna Francuzka w ciąży zdana jest na konfrontację z centralnie zarządzanym systemem „opieki zdrowotnej”, który do urodzenia dziecka przesadnie jej nie zachęca. W tej sytuacji zdezorientowana kobieta nierzadko umawia się na konsultacje tydzień w tydzień w szpitalu, żeby odwoływać „zabieg” w ostatniej chwili. W szpitalu natomiast nikt nie pyta, jak można jej pomóc, a kiedy kobieta odwołuje aborcję, od razu proponują jej nowy termin. Kobiety się na to zgadzają pod wpływem impulsu, myśląc, że najwyżej znowu będą mogły aborcję odwołać. Ale nie zawsze jest to możliwe. W niedawnym przypadku dziesięciotygodniowych bliźniąt przedstawiciel szpitala powiedział, że „procedury już ruszyły” i jest za późno na odwoływanie.
„Te kobiety idą jak owce na rzeź” – mówi mi osoba z grupy wsparcia, chcąca zachować anonimowość.
Oczywiście jest i opieka psychologiczna. Kobietom, zazwyczaj już w bardzo zaawansowanej ciąży, mówi się w szpitalach, że mogą po aborcji płakać jak po poronieniu. Aborcja jest czymś, co „im się przytrafiło”, nie one zadecydowały o tej przypadłości, więc teraz płaczem mogą się oczyścić i przywrócić sobie komfort dobrego samopoczucia.
Zadaniem felietonisty jest komentowanie rzeczywistości. Tym razem powstrzymam się od komentarza.