Krystyna Janda w poniedziałek wielkanocny w jednej ze stacji telewizyjnych powiedziała: – Mam odczucie, że jesteśmy bez pomocy. Że nie możemy liczyć na nic.
Użyła potem słowa, które jest kluczem, żeby w czasie pandemii mówić o Bożym miłosierdziu. To słowo dziś nas łączy i przytłacza: bezradność. Bezradni mniej lub bardziej jesteśmy wszyscy.
Lekarze
Każdego dnia iść do pracy, modląc się, by pacjentów kwalifikujących się pod respirator nie było więcej niż samych respiratorów, żeby nie trzeba było wybierać. Pracować ze świadomością, że ryzyko zakażenia jest bardzo wysokie, kiedy gumki od masek czy okularów boleśnie wbijają się w skórę i nie można ich nawet poprawić. I potem jeszcze, na koniec dnia okazuje się, że trzeba jednak zamknąć się w kwarantannie, na dwa tygodnie porzucić oddział i bliskich w domu – bo pacjent się nie przyznał, że miał kontakt z osobą zarażoną. Albo inaczej: patrzeć na umierającego ze świadomością, że nie można mu pomóc, że tylko on sam i Bóg mogą już walczyć. Potem powiedzieć rodzinie, że ich bliski odszedł. Szybko, w kilka dni, bez pożegnania. I że nie będą mogli być na jego pogrzebie.
Na koniec rozsypywać się w środku, ale przecież wiadomo, że pierwszy jest obowiązek, więc lekarz o pomoc – nawet psychologa – nie prosi.
– Chcemy robić wszystko, co w naszej mocy, ale w oczach moich kolegów widzę tylko bezradność – mówi lekarz. Nie wolno im wypowiadać się do mediów.
Pielęgniarki i ratownicy
Ręce zniszczone przez płyn dezynfekujący. Maseczka z ręcznika papierowego i gumek recepturek. Brak przyłbic i fartuchów. Obok pacjent, do którego trzeba iść, nad którym trzeba się nachylić, pomóc. – Nigdy nie czułam się tak bezradna – powtarzają kolejne pielęgniarki. Rozumieją, że nikt nie był na pandemię gotowy. Ale to nie zmniejsza poczucia bezradności i opuszczenia.
Zmęczeni. Czasem po osiem godzin spędzają w ochronnym kombinezonie, niewygodnym i krępującym ruchy, w masce z filtrami, w parujących ciągle goglach. Nie mogą się rozebrać, nie mogą się napić wody, nie mogą iść do łazienki. Kiedy ludzie z miasta dowiadują się, że w brudnych, być może skażonych ubraniach wracają do domu, szybko organizują zrzutkę. Sponsor na dwie pralki znajduje się w dwie godziny. Wtedy dyrekcja szpitala stawia weto i pyta: – A kto zapłaci za prąd?
Kiedy DPS w Bochni zostaje bez personelu, idą tam oni i siostry dominikanki. Pracują za marne pensje, a minister w podziękowaniu im klaszcze.
Ekspedientki
Nie są jak lekarze, pielęgniarki czy ratownicy medyczni. Nie ślubowały ratować ludzkiego życia. W wybór ich zawodu nie było wpisane żadne ryzyko. Przychodzą do pracy, bo nie mają innego wyjścia – często jako jedyne w domu zarabiają jeszcze na chleb. Codziennie drżą, czy któryś z klientów nie „sprzedał” im wirusa. Robią co mogą, żeby zabezpieczyć siebie i swoich bliskich. Siedzą po kilka godzin w maseczkach, nie zdejmują rękawiczek, pod którymi odparzają im się dłonie. A potem widzą klientów: którzy przychodzą po dwie bułki i paczkę papierosów każdego dnia. Którzy wysypują im na ladę worek dziesięciogroszówek do liczenia. Którzy niefrasobliwie przechadzają się między regałami, za nic mają obostrzenia i bezpieczeństwo. Chciałyby wstać i krzyknąć: – Ludzie, opanujcie się! Nie rozumiecie, że to gra o życie?
Ale nie mogą krzyczeć. Patrzą tylko bezradne i przesuwają kolejne piwo przez czytnik.
Księża
Z jednej strony nauczeni przez lata, że są niezbędnym ogniwem pośrednictwa między Bogiem a ludźmi. Bez nich wierni pozbawieni są sakramentów, a bez sakramentów umierają duchowo. Z drugiej strony czujący się w obowiązku odpowiadania – niemal osobistego – na wszelkie potrzeby, jakie wśród wiernych się pojawiają, w dodatku odpowiadania za wszelką cenę. Z trzeciej, pozbawieni realnej obecności wiernych, zamknięci na pustych plebaniach, odprawiający w pustych kościołach, nagle sami. Różnie reagują. Czasem intensywną obecnością w mediach elektronicznych. Czasem wzmożoną aktywnością duszpasterską lub jej pozorami w coraz to dziwniejszych (żeby nie powiedzieć: dziwaczniejszych) okolicznościach. Oni również, jak lekarze, nie mają do kogo iść po pomoc. Nie ma telefonu zaufania dla księży, którzy nie radzą sobie z własną bezradnością w czasie pandemii.
Inni
Przedsiębiorcy, którzy nie śpią po nocach, rozpaczliwie obliczając, czy powinni zwolnić kolejnych pracowników i czy przetrwać firmie pomoże ich brak – czy pomogłaby ich obecność, kiedy wracać będziemy do normalności.
Politycy, którzy nawet po wzięciu w nawias wszelkich sympatii i niechęci muszą zdawać sobie sprawę, że balansują między złem a złem: narażeniem ludzkiego życia i narażeniem życia ocalonego na katastrofę gospodarczą i olbrzymie bezrobocie.
Rodzice ośmioklasistów i maturzystów, którzy nie potrafią odpowiedzieć swoim dzieciom na pytanie, co dalej. Są rodzice dzieci, które z każdym kolejnym dniem zostają gdzieś w tyle za resztą klasy, bo komputery w domu są tylko dwa, a oboje rodziców pracuje zdalnie.
Samotni, którzy od miesiąca nie widzieli żywej twarzy drugiego człowieka. Są ci, którzy oddzieleni są od swoich bliskich, ale i ci, którym jest najtrudniej – którzy wiedzą, że nikomu w czasie izolacji ich obecności nie brakuje.
Ludzie starzy i chorzy, pozostawieni w domach opieki na umieranie, bo mają świadomość, że jeśli tam dotrze wirus, ich szanse będą znikome.
Ludzie w pełni sił, którzy właśnie z lękiem patrzą na cyfry na swoim koncie i rozpaczliwie przeliczyć próbują obniżoną pensję na kredyt, który nadal trzeba będzie płacić.
Ci wreszcie, którzy bardzo chcieliby jakoś pomóc – lekarzom, pielęgniarkom, ratownikom medycznym, chorym i samotnym – a nic nie mogą. Siedzą więc w domu bezradni i modlą się, żeby to miało jakiś sens. Żeby to wszystko miało jakiś sens…
Nie może wystarczyć
Pandemia to trudny kontekst do mówienia o Bożym miłosierdziu. Łatwo usłyszeć w odpowiedzi, że każde zaufanie już zawiodło, że teraz już wszystko jest tylko na naszych barkach i w naszych rękach i że to nie czas na duchowe uniesienia. Jezus ze swoim miłosierdziem nie uszyje maseczek, nie rozmnoży respiratorów, nie usiądzie za kasą w markecie. Bezradność miesza się w nas z rozpaczliwym poczuciem, że jeśli nie my – to już nikt inny, to świat zginie. Więc musimy. Jeszcze jedna sprawa, jeszcze jeden dzień, jeszcze jeden gest. Gdzie tu miejsce na bezczynność, na zdanie się na miłosierdzie, kiedy nie możemy oddać pola tej rozpaczliwej walki nawet na sekundę, jeśli mamy przetrwać – my i świat?
Nigdy tak bardzo nie byliśmy przygotowani na Boże miłosierdzie. Bezradni w obliczu ogromu nieszczęścia próbujemy coś zrobić – i nie umiemy albo nie umiemy wystarczająco. To nie jest bezczynność, która zamykałaby nas na miłość. To nie jest obojętność, która byłaby takim samym zamknięciem. To bezradność: poczucie, że oddało się już wszystkie siły, wszystkie swoje możliwości, wszystką energię, wszystko serce, a to wszystko jest wciąż tak małe, że nie wystarcza. Że wystarczyć nie może.
Niepodobna więcej
Zanim siostra Faustyna otrzymała od Jezusa objawienie, podobną do niej intuicję miała inna młoda dziewczyna. Co więcej, Faustyna znała jej pisma i się nimi fascynowała. Św. Teresa z Lisieux pisała, że czuje w sobie powołanie wojownika, kapłana, apostoła, doktora, męczennika, czuje odwagę rycerza krzyżowego. Chciała umrzeć na polu bitwy w obronie Kościoła. Ale była karmelitanką, młodą dziewczyną zamkniętą w klasztorze, chorowitą, która dożyła zaledwie 24 lat. Ile można w tym czasie? Nie pojechała na misje, nie ewangelizowała innowierców, nie napisała nawet wielkich teologicznych traktatów poza prostymi wspomnieniami zebranymi na polecenie przełożonej. W swojej niemocy – powiedzmy wprost, że w bezradności – odkryła jednak tajemnicę Bożej miłości.
„Kiedy porównuję się ze świętymi, stwierdzam nieustannie, że między nami ta sama różnica, jak między niebotyczną górą a zagubionym ziarnkiem piasku, deptanym stopami przechodniów – pisała. – Lecz zamiast zniechęcać się, mówię sobie: Dobry Bóg nie dawałby mi pragnień nierealnych, więc pomimo że jestem tak mała, mogę dążyć do świętości. Niepodobna mi stać się wielką, powinnam więc znosić się taką, jaką jestem, ze wszystkimi swymi niedoskonałościami; chcę jednak znaleźć sposób dostania się do Nieba, jakąś małą drogę, bardzo prostą i bardzo krótką, małą drogę zupełnie nową. Żyjemy w wieku wynalazków, nie ma już potrzeby wchodzić na górę po stopniach schodów; u ludzi bogatych z powodzeniem zastępuje je winda. Otóż i ja chciałabym znaleźć taką windę, która by mnie uniosła aż do Jezusa, bo jestem zbyt mała, by wstępować po stromych stopniach doskonałości”.
To wszystko doprowadziło Teresę do odkrycia, że jej powołaniem jest miłość, a drogą do Boga jest zdanie się na Niego i pozwolenie, żeby On działał tam, gdzie nasze działanie już nie wystarcza. Te myśli były dla Faustyny bardzo ważne – zwłaszcza że spotykała się ze św. Teresą w śnie. Niepodobna stać się wielką. Niepodobna robić więcej, niż sił i możliwości wystarczy. Trzeba więc z pokorą uznać swoją niewystarczalność i w niej oddać się Bogu. Jego miłosierdzie zrobi resztę.
Droga na skróty?
Boże miłosierdzie ma wiele aspektów i w różnych doświadczeniach inaczej do nas przemawia. Dziś czytamy je w aspekcie własnej bezradności. Wszyscy – od lekarzy, przez księży, aż po siedzących w domu – próbujemy robić „coś” i robić jeszcze więcej. To dobrze, bo w tym jest miłość. Wszyscy też czujemy, że robimy za mało, że zderzamy się w końcu ze szklaną ścianą, za którą są ludzie, którym już pomóc nie możemy. Jesteśmy za mali. Jesteśmy za słabi. Jesteśmy niewystarczający. To jest normalne, to jest ludzkie. I to jest właśnie miejsce na Boże miłosierdzie. To miejsce na bycie przytulonym przez Boga.
Perfekcjonista powie: to pobłażliwość. To droga na skróty. To ucieczka od odpowiedzialności, bilet do lenistwa. Skoro nie muszę wszystkiego, skoro mam się zdać na Boga, to po co mam robić cokolwiek? Jeśli bezradnych Bóg przygarnia, po co mam wyrywać sobie rękawy, wylewać pot, ponosić ofiarę, znosić cierpienie? Czy nie mogę usiąść i powiedzieć: ufam Tobie, Ty działaj za mnie? I pewnie trzeba by tu pisać długie traktaty, żeby bezradność od bezczynności odróżniać. Żeby w bezradności zobaczyć miłość, która doszła do kresu możliwości, a w bezczynności tylko jej brak. Ale może wcale nie o to chodzi?
Ufam
Teresa z Lisieux pisała, że jej droga do Boga jest drogą na skróty. Ale jeśli jest drogą do Boga, to jej kres nie może być inny niż Bóg. Bóg ma moc przemienić każdego miłością i w ten właśnie sposób miłosierdzie podbija świat. Nawet więc, jeśli ktoś by próbował wkupić się w nie trochę „na lewo”, jeśli próbowałby wykorzystać to, co w Bogu wydaje mu się naiwnością – ostatecznie i tak stanie zachwycony i porwany miłością, i zrozumie, czego nie doceniał. Tak wielką moc ma Boże miłosierdzie. Taka jest jego tajemnica.
Dziś na nasze bezradne „Jezu, ufam Tobie!”, powtarzane przez tych, którzy doszli do ściany, Bóg odpowiada: „Jesteś super, że walczysz! Dziękuję, że walczysz, że masz w sobie tyle miłości. Nic to, że nie jesteś perfekcyjny. Nic to, że nie dasz rady zrobić wszystkiego. Dziękuję, że robisz, ile możesz. Jestem dziś po twojej stronie. Razem damy radę. Zaufaj mi, to znaczy zrób wszystko, co możesz i wierz, że Ja dotrę tam, gdzie ty już nie możesz. Nie patrz daleko przed siebie. Nie patrz za siebie. Ty masz ogarnąć tylko dzisiejszy dzień, a ja zatroszczę się o przeszłość i przyszłość. Ty walcz dzisiaj, a ja zadbam, żeby z Twojej walki wypłynęło dobro – żeby ta walka miała sens. I nie bój się już: że ktoś zmarnuje twoją pracę, że nie docenią, że ktoś umrze na twoich rękach. Nie bój się. W każdej chwili świat jest nieustannie otoczony moim miłosierdziem. Płaczę z tobą i walczę z tobą, i ostatecznie to miłość zwycięży. Nawet jeśli po drodze oboje zapłacimy cierpieniem. Zaufaj, po to stałem się człowiekiem, żeby iść przy tobie i żeby miłością nadać sens nawet tam, gdzie jesteś bezradny. Żeby nawet twoja bezradność miała sens”.