Piszę ten tekst w półtora dnia po pogrzebie Pawła Adamowicza. Państwo będziecie go czytać kilka dni później, kiedy dojdzie zapewne do całej serii eksplozji. Do zwykłego szaleństwa dojdzie ekstraordynaryjne, bo przecież sama ta historia ciągnie za sobą wiele pretensji i porachunków.
Ale tak naprawdę także w czasie żałoby politycy ledwie się hamowali, media wygrażały sobie nawzajem, a internet pozostał rynsztokiem. Leczenie nienawiści polegało na odkrywaniu jej u innych i pokrywaniu tego frazesami mającymi przedstawić siebie i własne środowisko w roli jedynych sprawiedliwych. Ja wiedziałem, że tak będzie, więc trudno mówić o rozczarowaniu. Na tym tle przeżyłem chwilę przyjemnego zaskoczenia, czytając jeszcze przed opublikowaniem list otwarty, przygotowany przez redakcję pisma „Liberte”. List ten propagowała potem szczególnie katolicka „Więź”. Proponowano w nim przyjęcie postawy „Wybaczamy i prosimy o wybaczenie”, nikogo nie obwiniano, tekst był przepojony wiarą w powszechną duchową „amnestię”. Dostałem propozycję podpisania tego listu. Odpisałem inicjatorom, że chętnie bym to zrobił. Gdyby nie jedno małe „ale”.
List kończył się wezwaniem parlamentu do prac nad ustawą penalizującą „mowę nienawiści”. Miałoby się to symbolicznie nazywać lex Adamowicz. Napisałem, że rozumiem intencje, ale w takim pomyśle widzę więcej zagrożeń niż dobra. Dodam, że zagrożenia można było dostrzec już na przykładzie czegoś, co nie wiązało się z penalizacją. Prezydenci wielkich miast, jeden w drugiego o liberalnym zabarwieniu, zarządzili w szkołach lekcje wymierzone w nienawiść. Pomysł w teorii dobry – jako model. Szkoła powinna także wychowywać, takie lekcje zniechęcające do hejtowania mają więc sens. Ale kiedy odbywają się na podstawie podręcznika sponsorowanego przez Fundację Batorego stają się pokazem ideologii, a w efekcie przemocy jednych środowisk wobec innych. Podręcznik piętnuje uprzedzenia wobec gejów, muzułmanów czy feministek. I nie bardzo dopuszcza ewentualność hejtu wobec innych grup, choćby ludzi wierzących. Uczula tylko na to, na co wrażliwa jest lewica.
Teraz przejdźmy do prawa. Przecież na podstawie obecnych kodeksów można ścigać zarówno oszczerstwa (czyli mówienie lub pisanie o innych nieprawdy), jak i zniewagi, obelgi. Jeśli to nie zawsze się dzieje, winę ponosi niewydolność lub zła wola państwowych instytucji. Ale oręż jest. Czy jak dodamy nową kategorię, w gruncie rzeczy podobną do już istniejących, skuteczność się poprawi? I jak zdefiniujemy w suchych przepisach nienawiść? Czym ma się ona różnić od krytyki, mocnej polemiki, surowego osądu?
W państwach zachodnich, w których walczy się z mową nienawiści prokuratorem i sądem, chodzi często o egzekwowanie politycznej poprawności, zgodnie z lewicowymi odruchami. Na przykład o zapewnienie „immunitetu” feministkom czy środowiskom LGTB. W warunkach polskich pewnie rzecz cała wiązałaby się z większymi komplikacjami. Przy upolitycznieniu wymiaru sprawiedliwości prokuratury prawicowe ścigałyby tych, co mówią źle o przeciwnikach prawicy. Prokuratury kontrolowane przez opozycję, jeśli dojdzie do władzy – na odwrót. Czy prowadziłoby to do naprawy obyczajów? Raczej nasyciłoby je jeszcze większą dawką charakterystycznego dla nas kalizmu.
Walka z mową nienawiści powinna się zacząć od zmiany postaw obywatelskich. Dziś to utopia. Lepsza jednak od tworzenia mechanizmu albo głęboko zawodnego, albo co gorsza niesprawiedliwego. Taka niesprawiedliwość tylko podsyci złe emocje.