Logo Przewdonik Katolicki

Rozwój – tak, ale jaki

Bogna Białecka
fot. Visual Generation/Fotolia

Na kilku internetowych grupach dyskusyjnych rzuciłam pytanie: „Do czego powinniśmy dążyć w życiu?”. Pojawiło się kilka odpowiedzi typu: „do zbawienia” czy „do świętości”, jednak dominowały komentarze w rodzaju „do szczęścia”, „do samorealizacji” oraz właśnie „do rozwoju”. Dlaczego jesteśmy świadkami takiego kultu rozwoju?

Korpowymogi i wychowawcze mody
Po części wymusza to współczesny rynek pracy. Od kilku lat najbardziej pożądane cechy pracownika w dowolnej firmie to: elastyczność, otwartość, umiejętności społeczne oraz właśnie  nastawienie na rozwój i nieustanne podnoszenie kwalifikacji. „Gdzie widzisz siebie za dziesięć lat?” to bodajże najtrudniejsze sztandarowe pytanie na rozmowie kwalifikacyjnej. Jak odpowiedzieć? Uczciwie: „Nie mam pojęcia, dziesięć lat to dużo i wiele może się zmienić”? Czy zabłysnąć wizją planowania strategicznego i świadomością konieczności nieustannego rozwoju i doskonalenia zawodowego, wykutą na pamięć na podstawie porad dla poszukujących pracy? A gdy już się zadeklarowało priorytetowe traktowanie rozwoju, trzeba słowa dotrzymać.
Innym prawdopodobnym źródłem dążenia do rozwoju są dominujące od kilkudziesięciu już lat mody wychowawcze, które przesunęły akcent z podstawowego celu wychowania – to jest przygotowania dziecka do samodzielności i zaradności w dorosłym życiu na cel poboczny – budowanie w dziecku wysokiego poczucia własnej wartości. W rezultacie młody człowiek wkracza w dorosłe życie i odkrywa, że wcale nie jest tak fantastyczny, jak mu się wydawało. Spod parasola rodzicielskiego zachwytu każdym osiągnięciem prawdziwym lub urojonym wpada pod rynnę  krytyki jakości wywiązania się z obowiązków zawodowych. Twarde wymagania pracy uświadamiają młodym, że nie opanowali wielu niezbędnych w życiu dorosłym umiejętności: samodyscypliny, planowania, wyrzeczeń, wytrwałości, cierpliwości itp. Świadczy o tym chociażby fakt, że coraz większą popularność zdobywają kursy o tematyce „ogarnij się”. Obejmują one m.in. planowanie czasu (w tym motywowanie do chodzenia spać o takiej porze, by rano wstać do pracy), gospodarowanie pieniędzmi, podstawowe umiejętności samoobsługowe (gotowanie, sprzątanie itp.).
Oczywiście sprawa jest bardziej skomplikowana. Z pewnością znaczący wkład w postawienie rozwoju na piedestale ma laicyzacja społeczeństw. Gdy ktoś detronizuje Boga, a dążenie do osobistej świętości staje się dla niego pojęciem abstrakcyjnym – „powrotem do średniowiecza”, jak to ujął jeden z moich rozmówców,  konieczne jest postawienie sobie jakiegoś zastępczego celu życia.
Już Arystoteles (a za nim św. Tomasz z Akwinu) zauważył, że żaden z celów ziemskich nie daje człowiekowi pełni szczęścia. Święty Tomasz mówi, że absolutną prawdą i dobrem jest tylko Bóg i do Niego powinniśmy dążyć. Arystoteles poprzestał na stwierdzeniu, że skoro nie da się osiągnąć absolutnej prawdy czy dobra, człowiekowi pozostaje nieustannie do nich dążyć. Ta myśl wydaje się filozoficznym korzeniem (być może nieuświadomionym) współczesnego kultu rozwoju.
 
Iść do przodu
Jedną z najczęstszych przyczyn rozwodów (30 proc.) jest tzw. niezgodność charakterów. Teoretycznie charakter jest cechą stałą, a zatem niezgodność charakterów było widać już w momencie zawierania związku małżeńskiego. Znajoma prawniczka zajmująca się sprawami rozwodowymi mówi, że najczęściej w jej praktyce „niezgodność charakterów” wynika z tego, że jedno z małżonków uznało ślub za rodzaj magicznej pieczęci, utrwalającej na zawsze fakt, że narzeczonym jest ze sobą dobrze. I przestało się starać, pielęgnować miłość, ale też przestało się starać stawać lepszą osobą. A żona (rzadziej mąż) poszła do przodu – po latach brania na siebie odpowiedzialności za dom, rodzinę, za relacje – ma dosyć. Czyli jednak rozwój jest potrzebny. Tylko warto zastanowić się – jaki?
 
Konspiracja „uważności”
Pod takim tytułem (The mindfulness conspiracy) ukazał się niedawno artykuł w czasopiśmie „The Guardian”. Autor patrzy na współczesne mody rozwojowe z ciekawej perspektywy. Zauważa, że panaceum na wszelkie problemy życiowe i sposobem na rozwój stały się ostatnio tzw. treningi uważności. Następuje wysyp publikacji typu „Uważność w wychowaniu” czy „Rola uważności w biznesie”. Celem bezpośrednim treningów uważności jest pomoc w lepszym radzeniu sobie ze stresem i napięciem. W uproszczeniu opiera się to na koncertowaniu na „tu i teraz”, by przestać przejmować się wydarzeniami z przeszłości czy niepokoić o niepewną przyszłość.
Po trochu ćwiczenia uważności przypominają chrześcijańską kontemplację, jednak celem rozmyślań nie jest Bóg, a buddyjsko pojmowana pustka czy aktualnie doznawane wrażenia.
Udowodniono jednocześnie badaniami naukowymi, że taki stan głębokiej kontemplacji czy „uważności” jest korzystny dla zdrowia – zarówno fizycznego, jak i psychicznego.
Jednak autor artykułu Ronald Purser pokazuje i drugą – złą w jego opinii – stronę uważności. Twierdzi, że powoduje ona stagnację. Pogodzenie się ze światem i koncentracja na chwili obecnej sprawiają, że ludzie przestają walczyć o to, o co powinni. Stają się bierni i łatwi do manipulacji. Jako ekonomista widzi w tym zagrożenie dla rozwoju wolnego rynku, jednak przy okazji zauważa, że wpływa to też na życie prywatne. Uważność jest jak antydepresant – nie tyle sprawia, że stajemy się szczęśliwsi czy lepiej reagujemy na trudności, co z obojętnością akceptujemy rzeczywistość, nie próbując jej zmieniać.
Co takiego stoi za sukcesem „uważności”? Jak z podobnymi modami „rozwojowymi” z przeszłości istota atrakcyjności tkwi w prostocie. Czytelnik dostaje proste wskazówki, możliwe do zastosowania w życiu od zaraz, bez większego wysiłku, konieczności nabycia skomplikowanych umiejętności, wytrwałości i odporności na porażki. Prosta recepta rzeczywiście poprawia życie, może na krótko, może nieznacznie, ale dostajemy swoją porcję sukcesu. Czujemy się lepiej, niezależnie od tego, czy obiektywnie rzecz biorąc, zmieniliśmy się na lepsze, czy też nie.
 
Rozwój prawdziwy
Wydaje się więc, że do prawdziwego rozwoju potrzebujemy zarówno obiektywnie opisanego celu, jak i jasnych, zewnętrznych kryteriów pokazujących, czy idziemy do przodu. Celem rozwoju chrześcijanina będzie dążenie do świętości (pomocą mogą być np. Postęp duszy Frederika Fabera, Walka duchowa ks. Wawrzyńca Scoupoli, dzieła św. Ignacego Loyoli, św. Jana od Krzyża czy św. Teresy z Ávili). Z kolei w celach pomniejszych, codziennych, doczesnych warto zastanowić się, na ile są one zgodne z celem ostatecznym i znaleźć pomoce i metody, które pomogą nam być lepszym człowiekiem bez stawiania swojego „ego” na piedestale. Mając takie kryteria, łatwiej rozeznać, czy konkretna propozycja dostępna, czy to w formie warsztatów, czy publikacji naprawdę jest pomocna, czy raczej staje na przekór celowi ostatecznemu.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki