Wieczór w dniu kinowej premiery. Sala pęka w szwach. Kler Wojciecha Smarzowskiego na pewno będzie najgłośniejszym filmem roku. Po dwugodzinnym seansie publiczność w milczeniu opuszcza salę kinową. Nie słychać nienawistnych komentarzy, szyderczych głosów czy śmiechu (na palcach jednej ręki zliczyłem momenty, które rozśmieszyły widownię, i były to sceny znane już ze zwiastuna).
Typowy Smarzowski?
Każdy, kto zna kino Wojciecha Smarzowskiego, wie, że reżyser nie lubi subtelności. Lubi mocno nakreślić problem, a w tym celu wyolbrzymia postaci, ich postępowanie czy zjawiska. Tym razem na tapetę wziął księży. A konkretnie – jak sam mówi – część księży i ich grzechy. Kler nie jest filmem dokumentalnym, a fabularnym, co oznacza, że nie pokazuje nam prawdy o Kościele ani nie próbuje jej dociekać. I o tym trzeba pamiętać.
Zaczyna się od alkoholowej libacji trzech księży. Gospodarz, ks. Andrzej Kukuła (w tej roli Arkadiusz Jakubik), po pijaku jedzie do swojej parafianki z ostatnim namaszczeniem, a następnego dnia skacowany spowiada kobietę, która przyznaje się do zabicia swojego nienarodzonego dziecka. „A jak miało na imię?” – pyta obudzony w trakcie spowiedzi. Na ks. Tadeusza Trybusa (Robert Więckiewicz) na wiejskiej plebanii czeka młoda gospodyni, z którą sypia, i pochowane gdzie tylko się da butelki wódki. Ks. Leszek Lisowski (Jacek Braciak) to biznesmen krętacz, dla którego nie ma spraw niemożliwych do załatwienia. Liczy, że dzięki swojej obrotności zapracuje na wyjazd do Watykanu. Na dokładkę poznajemy ich szefa, arcybiskupa Mordowicza (Janusz Gajos), który trzęsie diecezją (krajem?) niczym boss swoją mafią. Na jego zawołanie na religijnej uroczystości pojawi się prezydent, pod jego dyktando posłowie napiszą ustawy, a pieniądze trzyma w foliowych reklamówkach. Słowem: to już było.
Sam Smarzowski twierdzi, że fabuła inspirowana jest prawdziwymi wydarzeniami. Czy mogło tak być? Biorąc pod uwagę, że w Polsce jest 30 tys. księży i ponad 100 biskupów, to niczego wykluczyć nie można. Ale patrząc na takie postaci jak abp Mordowicz czy ks. Lisowski, chyba tylko najwięksi antyklerykałowie mogą uwierzyć, że tacy duchowni istnieją naprawdę.
A jednak są w filmie momenty, kiedy reżyser zamiast wcisnąć gaz do dechy, zaciąga hamulec ręczny. I robi to z pożytkiem nie tylko dla filmu.
Gorący temat
Tak jest chociażby w przypadku kwestii molestowania seksualnego dzieci. Poza jedną sceną reżyser nie epatuje dosadnością. Bardziej poraża jednak ukazanie mechanizmu wpływania na ofiary i sposób „rozwiązywania” tych spraw, którego celem jest jedno: zamknięcie ofiarom ust. Przykład? Scena przesłuchania ofiary księdza pedofila przez biskupa i sześciu innych księży. Oto wspominający wydarzenia sprzed lat człowiek słyszy pytanie: czy jest gotowy wziąć na swoje barki odpowiedzialność za złamanie życia księdzu, którego oskarża?(!) Dlaczego tak? Takiego załatwienia sprawy wymaga „dobro Kościoła”. Dziś, kiedy tyle się mówi o problemie pedofilii, kiedy kolejne raporty z całego świata pokazują skalę tego problemu, kiedy zasada „zero tolerancji” zaczyna naprawdę obowiązywać, kiedy kolejni biskupi w Polsce sami z siebie ujawniają dane dotyczące przypadków wykorzystywania seksualnego w ich diecezjach, a prymas Polski zapowiada przygotowanie raportu dotyczącego sytuacji w całym kraju, coś takiego pewnie nie mogłoby mieć miejsca. Ale czy nie zdarzyło się kiedyś? I co ważniejsze: czy nadal w nas wszystkich nie ma pokusy, by w imię wypaczonego znaczenia pojęcia dobra Kościoła zamiatać kłopotliwe dla nas sprawy (nie tylko te dotyczące pedofilii) pod dywan, stawiając dobre imię instytucji ponad dobrem człowieka, który został skrzywdzony?
Ksiądz, czyli kto?
Smarzowski dzieli tytułowy kler na dwie części. Pierwsza to instytucja – dla tego, kto przestąpił próg kurii, nie ma już żadnej nadziei. Kościół instytucjonalny to samo zło. Nie ma w nim miejsca na przyzwoitość, a człowiek znaczy w nim tyle co nic. Po drugiej stronie są „zwykli” księża. Ich można polubić, bo choć błądzą, to stać ich na to, żeby w krytycznym momencie powiedzieć „stop”. Gdy ks. Trybus dowiaduje się, że jego gosposia zachodzi w ciążę, najpierw proponuje jej, żeby zabiła dziecko, potem jednak się opamiętuje. Ale ważniejsze jest to, czego na pierwszy rzut oka nie widać. To przerażająca samotność duchownych. Kiedy ks. Kukuła zostaje niesłusznie oskarżony o pedofilię (tak, jest i taki wątek), jego parafianie ruszają na niego ze sztachetami, a biskup – deklarując co prawda, że nie wierzy w te zarzuty – wysyła go do domu księży emerytów, bo tego wymaga (a jakże!) „dobro Kościoła”. A kiedy postanawia na własną rękę oczyścić się z zarzutów, pomoże mu tylko jedna kobieta.
Katharsis nie będzie
Przed premierą mówiono, że Kler może wywołać poważną dyskusję o Kościele (niektórzy mówili nawet o jakimś katharsis). Już widać, że o to będzie trudno, bo jedni film postanowili zbojkotować, a drudzy potraktować jako prawdę objawioną. Dla mnie to przede wszystkim smutny film. Raz, że za tymi przerysowanymi do granic absurdu postaciami kryją się jednak dramaty konkretnych ofiar ich pierwowzorów. Dwa, że wyciąga on na światło dzienne problem, na który na co dzień mało kto zwraca uwagę, czyli samotność księży. Może to naiwnie zabrzmi, ale liczę, że przynajmniej w kilku punktach ten film może dać nam wszystkim w Kościele do myślenia: biskupom, księżom (nie wierzę, że nie będą chcieli go zobaczyć) i świeckim. Nie uciekniemy od pytań, na ile ważne jest dla nas „dobro instytucji”, a na ile stajemy po stronie ludzi, jak biskupi traktują swoich podwładnych, a księża swoich parafian („co łaska, ale nie mniej niż tysiąc”), wreszcie jak wierni traktują swoich księży („Niby Kościół to wspólnota, a jak przyjdzie co do czego, to nie ma do kogo gęby otworzyć” – powie ks. Kukule młody wikary).
Czy polecam pójście do kina? Uchylam się od odpowiedzi, bo odbiór filmu Wojciecha Smarzowskiego to kwestia indywidualna. Ja w każdym razie po Klerze mam do księży więcej sympatii i zrozumienia niż przed seansem.