Dwa tygodnie temu podczas zjazdu gnieźnieńskiego jedna z dyskusji panelowych dotyczyła obecności osób z niepełnosprawnościami w Kościele i społeczeństwie. Dwie z czterech dyskutujących pań (co znamienne, w tak trudnym temacie przy stole siedziały tylko kobiety) wychowują niepełnosprawne dzieci, dlatego z tym większą uwagą warto wsłuchać się w to, co mają do powiedzenia.
Generalny wniosek nie jest dobry: w Kościele nie zwracamy należytej uwagi na niepełnosprawnych, a jeśli już, to traktujemy ich jak przedmiot naszej troski, nad którym należy się pochylić, a nie podmiot, który – jak nakazywałaby zasada integracji – można potraktować jak partnera. Celowo napisałem o „trosce” i „pochylaniu”, bo kościelna nowomowa to inny z wyrzutów. Przyjęło się mówić, że niepełnosprawni są „szczególnym darem od Pana Boga”. Problem w tym, że zamiast pomóc rodzinom takich dzieci ten „szczególny dar” przyjąć, zazwyczaj ograniczamy się do takich okrągłych zdań. Za tym językiem kryje się jeszcze jedna pułapka: skoro niepełnosprawni to „niewinni aniołowie”, to przecież nie potrzebują duszpasterskiego wsparcia, bo przecież droga do nieba stoi przed nimi otworem. Tymczasem każda z osób z niepełnosprawnością potrzebuje duchowego umocnienia, potrzebuje jej także rodzina, by czuć, że Kościół to także ich miejsce.
Uczestniczki dyskusji mówiły, że w porównaniu z innymi miejscami i przestrzeniami, ze swoimi niepełnosprawnymi dziećmi w Kościele i tak czują się nie najgorzej. To oczywiście nie znaczy, że nie może być lepiej. Czasem wystarczy naprawdę niewiele: może pomoc w zrobieniu zakupów, może przypilnowanie dziecka lub wzięcie go na spacer, może chwila szczerej rozmowy. Prawda, że niedużo?