Logo Przewdonik Katolicki

Chciałbyś żyć w Korei?

Monika Białkowska
FOT. THOMAS KUHLENBECK/GETTY IMAGES

O tym, jak cudzoziemcy czują się w Polsce i dlaczego chcą tu być z Kaliną Czwarnóg z Centrum Pomocy Cudzoziemcom w Warszawie rozmawia Monika Białkowska

Pamiętam Warszawę kilkanaście lat temu i widzę ją teraz: bardzo się zmieniła. Zrobiła się wielokulturowa. Na każdym kroku widać cudzoziemców.
– Rzeczywiście miasto się zmienia. Coraz więcej ludzi przyjeżdża tu do pracy, wielu przeprowadza się na stałe. To naturalny proces – w każdej europejskiej stolicy mieszkają cudzoziemcy. Oni też napędzają gospodarkę i wpływają na rozwój.
 
Nie zmienią naszej kultury?
– Kulturowo również się dzięki nim rozwijamy! Zwróciła pani uwagę, ile tu wokół jest knajp z międzynarodową kuchnią?
 
Przechodziłam właśnie obok takiej z napisem: „Spróbuj kuchni ukraińskiego emigranta”. Ale zjadłam u Gruzina za rogiem. Pycha!
– Mamy kontakt z cudzoziemcami, którzy przyjeżdżają do Polski z bardzo różnych powodów. Nie chcą niczego narzucać. Chcą się jak najszybciej nauczyć reguł, które tu panują. Zresztą, co mają narzucać? To, przed czym uciekli? Jeśli reżim utrudniał im życie, narzucając choćby bardzo ostrą interpretację religii, to oni tego nie chcą mieć tutaj! Owszem, zdarza się, że Czeczenka mówi, że nie chciałaby mieć w domu psa – u nich nie ma takiego zwyczaju. Ale też nie oczekuje, że jej znajomi wyrzucą swoje psy! Wie, że tak w Polsce jest, OK. Czeczenom przeszkadza też, że Polacy mocno przeklinają na ulicach. Ale też nie podchodzą i nie mówią „przestań!”. Nie spotkałam się z tym, żeby ktoś uważał, że powinniśmy się do niego dostosować. Oni wiedzą, że są tu gośćmi. A obowiązkiem gościa jest dostosować się do zasad, które panują w domu gospodarza. Cudzoziemcy w Polsce włączają się też w pracę społeczną. „Smile Warsaw” to grupa imigrantów, którzy co tydzień pod Dworcem Centralnym rozdają jedzenie bezdomnym i pokrzywdzonym przez los. Polska ich przyjęła, pozwala zarabiać dobre pieniądze i żyć na przyzwoitym poziomie, a oni oddają to dobro innym, którym mniej się w życiu poszczęściło. Coraz więcej osób z zagranicy angażuje się w działania kulturalne.
 
Działają na rzecz Polaków czy raczej „dla swoich”?
– Dla jednych i drugich. Cudzoziemcom również są potrzebni. Pracują między innymi u nas, w Centrum Pomocy Cudzoziemcom. Nazywamy ich mentorami, czyli przewodnikami dla tych, którzy jeszcze nie znają języka, nie znają kultury, nie wiedzą, jak się poruszać w naszym systemie prawnym. Ten system jest przecież na tyle mało przyjazny, że łatwo jest stracić wiarę w to, że obycie się z nim jest w ogóle możliwe! Oni są dla wielu żywym dowodem, że to jest do zrobienia, że w Polsce da się żyć.
 
Kiedy sobie wyobrażam, że miałabym trafić do obcego kraju i zacząć w nim żyć, to myślę, że możliwość spotkania kogoś, kto mówi w moim języku i zna już ten kraj, dałaby mi duże poczucie bezpieczeństwa.
– I taka jest właśnie rola mentorów. Nawet, jeśli byłabym w stanie nauczyć się języka czeczeńskiego, co dla Polaka jest bardzo trudne – to nigdy nie powiem czeczeńskiej kobiecie, samotnej matce z piątką dzieci tego, co powie jej moja koleżanka z pracy, również Czeczenka z dziećmi, która też przeżyła tam wojnę. Ona lepiej wie, jakie tamta ma obawy, jak powinna w jej kulturze przekazać niektóre komunikaty, choć merytorycznie powie to samo, co powiedziałabym ja.
 
Skąd przyjeżdżają cudzoziemcy do Polski?
– Jeśli chodzi o tych, którzy przyjeżdżają do pracy czy na studia, to przede wszystkim ludzie z Ukrainy. To zawsze była zdecydowana większość, teraz wsparta przez ruch bezwizowy. Jeśli zaś chodzi o uchodźców, to przede wszystkim przyjeżdżają z Kaukazu: Czeczenii, Gruzji, Armenii. Od 2015 r. coraz więcej jest Tadżyków i Białorusinów. Trochę ludzi przyjeżdża z Iraku, Syrii, Palestyny, Demokratycznej Republiki Konga czy z Kamerunu, ale to są naprawdę niewielkie grupy. Największe grupy uchodźców to Czeczeni i Tadżykowie.
 
W Czeczenii i Tadżykistanie nie ma wojny…
– W Korei Północnej też nie ma wojny. Chciałaby pani tam żyć? W definicji uchodźcy z Konwencji Genewskiej nie pada słowo „wojna”. Status uchodźcy otrzymują ludzie, którzy uciekają przed prześladowaniami. W Czeczenii i Tadżykistanie rządzą brutalne reżimy, które potrafią prześladować nawet członków bardzo dalekiej rodziny osób, które kiedyś były zaangażowane politycznie. Albo rodzinę kogoś, kto na zupełnie prywatnej stopie podpadł komuś związanemu z reżimem. Za to ludzie giną, znikają i nigdy nie wracają. W Tadżykistanie więzienie grozi wszystkim, którzy byli w opozycji do obecnej władzy – więzienie na czas nieokreślony albo śmierć.
 
Uciekają zatem do Polski. Młodzi, zdrowi mężczyźni…
– Standardowy uchodźca w Polsce to samotna kobieta z dziećmi. Około połowa uchodźców jest niepełnoletnia. To stan, który utrzymuje się od dłuższego czasu, dokładnie tak samo wyglądało to przed tzw. kryzysem migracyjnym. Paradoksalnie gdyby tym standardowym uchodźcą był młody mężczyzna, znacznie łatwiej byłoby o jego integrację. On się nie musi troszczyć o dzieci, nie musi zarobić na rodzinę, może się skupić na szybkiej nauce języka i znalezieniu pracy. Ci ludzie są często świetnie wykształceni, w swoich krajach dobrze zarabiali, są młodzi i łatwo im się uczyć, ich integracja idzie szybko i sprawnie. Samotna kobieta z dziećmi nie ma kiedy iść na lekcje polskiego, bo nie ma z kim zostawić dzieci. Trudniej jej też znaleźć pracę. Trudniej wynająć mieszkanie. Wyprowadzenie jej z tej sytuacji jest bardzo trudne.
 
Skąd więc przekonanie, że to młodzi i zdrowi mężczyźni się radykalizują?
– Z uproszczonej wizji tego, co stało się w Europie Zachodniej. Był czas, kiedy przyjechało tam dużo cudzoziemców. Zradykalizowali się nie oni, ale ich dzieci czy nawet wnuki.
 
Dlaczego?
– Dlatego, że na samym początku nie poświęcono im wystarczająco dużo uwagi i nie zadbano o to, żeby rzeczywiście się zintegrowali. Żeby nie tylko na papierze, ale w praktyce byli równi wobec rdzennych Francuzów czy Belgów. Powstały getta – ale nie religijne czy narodowe, ale ekonomiczne, getta biedy. Proszę sobie wyobrazić: urodziłam się w tym kraju, moi rodzice się w nim urodzili, a nadal jestem uważana za obywatela drugiej czy trzeciej kategorii. Jak ma nie rosnąć moja frustracja? To jest dokładnie ten sam mechanizm, który działał na dzieciaki z Pragi czy z Woli, które wchodziły w zorganizowaną przestępczość: skutek marginalizacji i złej polityki integracyjnej, a nie religii, jaką ci ludzie wyznają.
Możemy się uczyć na błędach, popełnionych przez kraje Zachodu i zapobiegać problemowi już teraz, kiedy grupy obcokrajowców są małe i można z nimi pracować indywidualnie. Jeśli będziemy tamte błędy powtarzać, sami stworzymy sobie problem. Marginalizując cudzoziemców i nastawiając do nich negatywnie Polaków, tworzymy ludzi sfrustrowanych. „Nienawidzą mnie, nikt mnie tu nie chce, nie szanują mnie, plują na mnie na ulicy – to jak mam chcieć być Polakiem, być częścią społeczeństwa, które mnie odpycha?”. Nie jest możliwe w XXI w. wyzerować migrację, zamknąć granice i nie wpuszczać nikogo. Cudzoziemcy będą do nas przyjeżdżać, a my musimy się z tym wyzwaniem zmierzyć. Dopóki to jest wyzwanie, a nie problem. Przykład Kanady, w której nie było żadnych zamachów pokazuje, że integracja jest możliwa. Ludzie przyjeżdżający tam pracują, dzieciaki dostają duże wsparcie w szkołach, szybko uczą się języka. Jeśli takiego wsparcia nie ma na starcie, potem już szans się nie wyrówna.
 
W Kanadzie obcokrajowcy to głównie pracownicy, którzy realnie wspierają tamtejszy rynek pracy.
– My mamy stereotyp Ukrainki, która sprząta i Ukraińca, pracującego na budowie. Tymczasem coraz więcej osób z Ukrainy to wysoko wykwalifikowani pracownicy: programiści, informatycy, ekonomiści. Pracują dokładnie tak, jak my kiedyś za Zachodzie: zarabiają tu, rozwijają się, uczą, wyrabiają nazwisko i potem wyjeżdżają jeszcze dalej. Obok nich jest też grupa mniej wykształconych pracowników. Oni przyjeżdżają ze względu na wywołaną wojną biedę. Pracują choćby przy robotach sezonowych, większość pieniędzy wysyłając do rodzin.
 
Zabierają pracę Polakom.
– Komu dokładnie? Na co drugim sklepie i restauracji wisi ogłoszenie „przyjmę do pracy”. Pracodawcy dzwonią do nas, prosząc, żebyśmy przysłali im kogokolwiek. W urzędach pracy mówią, że nie pracują tylko ci, którzy nie chcą pracować. Lukę, która zrobiła się na rynku pracy, musimy jakoś zapełnić.
 
Dziwimy się przyjezdnym, że zachowują swoją kulturę, trzymają się w swoich grupach. Tymczasem w Chicago w latach 80. mieliśmy swoje polskie Jackowo i byliśmy dumni z wierności „naszych”. Sklepy, restauracje, zakłady usługowe, polski język na ulicach, polskie szyldy.
– Gdyby ktoś z Afryki zachowywał się teraz w Warszawie w ten sposób, bylibyśmy oburzeni. Nie chodzi o to, żeby za wszelką cenę zachować wszystko swoje, w izolacji od kultury kraju, który nas przyjmuje. Nie chodzi też o to, żeby się asymilować, czyli ze wszystkiego co swoje zrezygnować. To zresztą jest bardzo trudne, zwłaszcza dla dorosłych ludzi. Integracja polega na tym, żeby nie odrzucając własnej kultury, przyjmować również kulturę polską. To jest najbardziej skuteczna strategia, która rzeczywiście ubogaca obie strony. Jeśli ktoś zaczyna mówić po polsku i przyjmuje nasze normy kulturowe, to nie znaczy, że przestaje być Syryjczykiem, nie gotuje już swoich potraw i nie obchodzi świąt. Nie musimy być przecież wszyscy tacy sami. Owszem, znam cudzoziemskie rodziny, które do swoich dzieci mówią już tylko po polsku. Ale znam też czterolatki, które mówią w trzech językach: po polsku, angielsku i w farsi. Mamy w Centrum kolegę, który jako dwulatek przyjechał z Wietnamu. Przez telefon nikt nie pozna, że wygląda inaczej niż przeciętny Polak. Ma polskie obywatelstwo, skończył tu szkoły i studia, żyje jak Polacy – ale obchodzi też wietnamskie święta. Czy to znaczy, że jest gorszym Polakiem? Jest Polakiem, jak my wszyscy, Polakiem wietnamskiego pochodzenia.
 
Nie ma Pani jednak wrażenia, że nie wszystkich obcokrajowców traktujemy jednakowo?
– Owszem. Można zrobić prosty eksperyment z próbą wynajęcia mieszkania. Jeśli dzwoni kobieta ze wschodnim akcentem i mówi, że ma dzieci, mieszkanie jest „już wynajęte”. Jeśli ja dzwonię pod ten sam numer kilka minut później, słyszę: „Ależ oczywiście, zapraszamy, można obejrzeć!”. Podejrzewam, że gdyby dzwonił bogaty biznesmen z USA, odmów też byłoby niewiele. Ekspaci z Zachodu to dla nas inny rodzaj cudzoziemców: oni na pewno nas ubogacą!



Kalina Czwarnóg koordynatorka wolontariatu w warszawskim Centrum Pomocy Cudzoziemcom, członkini zarządu Fundacji „Ocalenie” wspierającej migrantów w integracji i indywidualnym rozwoju
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki