Kto zwiedzając Paryż, nie zajdzie na Montmartre, żeby zobaczyć miejsca związane z życiem sławnych impresjonistów? Kto nie chciałby zobaczyć, jak wyglądał dom Jana Kochanowskiego, przy którym rosła owa lipa znana z fraszki? Kto nie jest ciekawy, jak wygląda „szałas” Andrzeja Stasiuka? Publikowane tu i ówdzie fotografie z pracowni współczesnych pisarzy, filmowane rozmowy z nimi na tle ich biurek i księgozbiorów, analizowanie sposobów pisania, widoku z okna i procesu twórczego związanego ze zwyczajami codzienności to tematy podejmowane bardzo chętnie i budzące zaciekawienie. To nic nowego. Przestrzeń artysty to przestrzeń niemal sakralna, bo przecież dokonuje się w niej akt twórczy, wokół którego zawsze roztaczała się atmosfera tajemnicy. To trochę tak jak w pracowni alchemika, który wytwarza złoto z niczego. Zajrzeć mu przez ramię chciałby każdy. Kiedyś najbardziej interesujące wydawało się życie artystyczne malarzy i rzeźbiarzy, w ich pracowniach nie dość, że powstawały dzieła, to jeszcze gromadziła się bohema. Zwykły człowiek czuł przed bohemą lekki respekt, ale też podziw i ciekawość. Dzisiaj większą atencją darzymy pisarzy. Chcielibyśmy zajrzeć do szuflady Miłosza, posiedzieć w fotelu Szymborskiej, dotknąć biurka Kapuścińskiego.
Mistyka atelier
W literaturze znajdziemy mnóstwo opisów pracowni malarzy, poetów, pisarzy. Szczególnie XIX wiek był zainteresowany takimi miejscami, a człowiek kulturalny uważał wręcz, że w czasie podróży zagranicznych odwiedzenie przynajmniej kilku jest po prostu obowiązkowe. Mówiono nawet o „pielgrzymowaniu”, a ślady tych zainteresowań możemy znaleźć na przykład w Kartkach z podróży J.I. Kraszewskiego, który będąc w Paryżu, zwiedzał pracownie Polaków, czy u eseistki Stefanii Chłędowskiej, która w swoich publikacjach na łamach „Czasu” opisywała pracownie, które zwiedzała podczas podróży po Europie. „A gdy pójdziemy do atelier malarza, dopiero go zrozumiemy, i to lepiej, aniżeli krytykując jego obrazy” – stwierdza wręcz Chłędowska, z czym oczywiście można się spierać, ale faktem jest, że w drugiej połowie XIX w. to zdanie podzielało wielu krytyków sztuki. Natomiast zwykły odbiorca zawsze przeczuwał, że pracownia to miejsce szczególne dla życia i twórczości artysty. Wnętrza, w których mieszkali i tworzyli często mitologizowali sami artyści, uwieczniając je na obrazach czy opisując w powieściach, listach, esejach.
Co dzieje się z tymi miejscami, gdy artysta umiera? Przecież zostawia po sobie nie tylko dzieła, szkice, listy i notatki. Tymi najczęściej zajmie się rodzina, przekaże następnemu pokoleniu lub zainteresuje taką spuścizną odpowiednią placówkę. Ale poza tym w mieszkaniu pozostają inne cenne pamiątki, nie mówiąc już o samej przestrzeni. W przeszłości kilku sławnych pisarzy miało szczęście i do zorganizowanych w ich pokojach „izb pamięci” prowadzi się dzisiaj szkolne klasy w ramach wycieczek. Willa Żeromskiego w Nałęczowie (tu napisał m.in. Ludzi bezdomnych i Popioły), dworek Mikołaja Reja w Nagłowicach (ponoć sam zasadził rosnące tam dęby), dom Kuncewiczów w Kazimierzu Dolnym, willa Harenda Kasprowicza w Zakopanem czy pracownia Władysława Hasiora, w której po jego śmierci otwarto autorską galerię. A w niej trwa właśnie wystawa, której głównym bohaterem są pracownie trzech artystów związanych z Zakopanem: Hasiora, Antoniego Rząsy i Tadeusza Brzozowskiego. Bo pracownia to miejsce, w którym dzieła powstają, „kuchnia”, a więc półprodukty, rzeczy niedokończone, poddawane obróbce. To także narzędzia i sam proces. „Pracownia artysty jest przestrzenią prywatną, intymną, bo pozwalającą na nieskrępowane bycie sobą, na swobodne myślenie. Wejście do tej przestrzeni jest niezwykłym i odkrywczym przeżyciem” – piszą organizatorzy z Muzeum Tatrzańskiego.
Miejsca pozostawione
Tymczasem wiele takich miejsc jest zagrożonych całkowitą likwidacją. Kilka miesięcy temu na rynku nieruchomości ukazało się ogłoszenie zachęcające do kupna mieszkania po Tadeuszu Konwickim; „niezwykłe mieszkanie należące do legendy polskiej kultury” – pisało biuro – „kamienica z pięknym widokiem na ulicę Tuwima i z rozległym, cichym podwórkiem”. Ogłoszenie ilustrowały fotografie, a na nich pokoje wcale nie puste. Meble, krzesła, fotografie, książki. Zmarły w 2015 r. pisarz, scenarzysta i reżyser był bardzo przywiązany do swojego mieszkania, a jego opis znaleźć można m.in. w takich powieściach jak Kalendarz i klepsydra i Zwierzoczłekoupiór. 70-metrowe mieszkanie przy Nowym Świecie, w którym Konwicki mieszkał i tworzył od 1956 r. do śmierci można było kupić za 700 tys. zł. Nie wiadomo kto by je kupił, gdyby nie prawdziwa batalia, jaką prowadzili wydawcy i pisarze. W wyniku nagłośnienia tej sprawy mieszkanie kupił Instytut Książki. „Chcielibyśmy, aby mieszkanie stało się przestrzenią, do której chętnie się powraca dzięki jej niepowtarzalnej, twórczej atmosferze” – można było przeczytać na stronie internetowej Instytutu. Choć były pomysły, aby urządzić w tym miejscu muzeum, na szczęście Instytut wpadł na znacznie lepsze rozwiązanie: mieszkanie Konwickiego zostało przeznaczone dla tłumaczy polskiej literatury, którzy będą mogli tu zamieszkać podczas pracy nad przekładami, wizytami związanymi z kwerendami czy spotkaniami z autorami.
O tym, co robić z pracowniami pisarzy i artystów po ich śmierci mówiło się od kilku lat, dlatego w Warszawie, przy stołecznym konserwatorze zabytków powstał Zespół do spraw Warszawskich Historycznych Pracowni Artystycznych. Ustala lokalizacje pracowni artystycznych, określa ich stan i rangę zachowanych zasobów i określa kondycję prawną. Nie chodzi nawet o to, żeby takie pracownie wraz ze spuścizną przejąć, ale by skłonić najemcę, aby zagwarantował opiekę nad tym, co po artyście pozostało i udostępnił takie miejsce zwiedzającym. Nie jest to wcale takie proste, bo wiele pracowni mieści się w miejscach, które nie są wpisane do rejestru zabytków, mogą być więc sprzedawane, wynajmowane, remontowane a potem przekazywane kolejnemu najemcy, a nawet wyburzone przez kolejnego właściciela nieruchomości. Sytuacje wyglądają różnie. Na przykład mieszkanie, które wynajmowała od miasta Magdalena Abakanowicz okazało się zwykłym magazynem i nie przedstawiało żadnej wartości ani historycznej, ani nawet sentymentalnej. Ale z kolei w pracowni Jacka Sempolińskiego odkryto rysunki, które uniknęły zamalowania tylko dzięki czujności i interwencji powołanej przez miasto grupy ekspertów.
Przypadek?
Czasem nawet nie chodzi o to, co artysta po sobie pozostawił, ale o samo miejsce, w jakim tworzył. Historia pracowni Adama Chmielowskiego, późniejszego Brata Alberta, pokazuje, że niektóre rzeczy dzieją się poza instytucjami i w sposób niemal cudowny, choć ktoś mógłby rzec, że przypadkowy. Krakowska pracownia Chmielowskiego mieściła się przy ul. Basztowej 4, po jego wyprowadzce mieszkanie zmieniało właścicieli, aż w ubiegłym roku zostało wystawione na sprzedaż. Akurat w momencie, gdy mieszkania i pracowni szukali właściciele marki „Dayenu. Design for God” produkującej gadżety chrześcijańskie. Na blogu Dayenu czytam: „Jaki jest rachunek prawdopodobieństwa, że mieszkanie, w którym żył i tworzył Adam Chmielowski, gdzie malował obraz Ecce Homo, do którego zapraszał najwybitniejszych artystów epoki, gdzie przyjść mógł na nocleg każdy krakowski bezdomny, mieszkanie-pracownia, które zainspirowało przyszłego papieża Jana Pawła II do napisania i osadzenia tu sztuki Brat naszego Boga – że to mieszkanie, dokładnie w Roku Brata Alberta, równo 100 lat po jego śmierci, staje się siedzibą DAYENU? Że będziemy tu tworzyć nowy design chrześcijański, religijne memy i sprzedawać gadżety nie z tej ziemi? Tak, to bardzo mało prawdopodobne. Ale nie ma rzeczy niemożliwych dla Tego, w którym wszystko możemy!”. I takie bywają idealne rozwiązania.