Sanktuarium, wydawnictwo, radio: to hasła, które najczęściej kojarzą się z założonym przez św. Maksymiliana Kolbego Niepokalanowem. Niewiele osób wie, że święty myślał też bardzo praktycznie. Łatwopalne drewniane zabudowania pokryte papą stwarzały realne zagrożenie pożarowe. – To, co otrzymujemy od ludzi, nie jest nasze. Dlatego musimy czuwać, aby się coś nie zniszczyło. Dobrze byłoby pomyśleć i stworzyć coś w rodzaju straży – miał powiedzieć św. Maksymilian. Tak w 1931 r. powstała jednostka gaśnicza, której działalność trwa do dziś.
Florcia
Strażacka remiza znajduje się kilkanaście metrów za murem, który otacza sanktuarium. W biurze wita mnie brat Janusz Kulak, prezes straży, oraz Florcia – kotka, której patronem jest św. Florian. Przybłąkała się do Niepokalanowa kilka miesięcy temu i od tego czasu nie odstępuje brata Janusza na krok. Podczas rozmowy chowa się pod habitem albo wskakuje na dachy strażackich samochodów. – Gdy zaczyna się akcja, od razu zamykamy ją w biurze, bo lubi leżeć na ciepłych silnikach naszych wozów – śmieje się brat Janusz, który wstąpił do franciszkanów we wrześniu 1983 r., trzy miesiące po wizycie Jana Pawła II w Niepokalanowie. Wcześniej przed kilka miesięcy szukał zakonu dla siebie. Do Niepokalanowa skierował go wikariusz jego parafii. Wtedy br. Janusz nie wiedział jeszcze, że działa tutaj straż pożarna. Już po dwóch latach od wstąpienia do zakonu przeszedł podstawowy kurs strażacki i zaczął służbę. Oprócz szkoleń podstawowych przeszedł szkolenie specjalistyczne na drwala i sternika.
Szybkie natarcie
W 2016 r. franciszkańska straż interweniowała 136 razy. Większość zdarzeń to tzw. interwencje: mniejsze pożary, wyjazd do zalanej piwnicy, likwidacja gniazda szerszeni czy otwarcie komuś zatrzaśniętych drzwi. Jest też jednak wiele poważnych wypadków drogowych. Co jest w tej pracy najtrudniejsze? – Z czasem człowiek uczy się pracować w tak ciężkich warunkach. Dla mnie osobiście najtrudniejsze momenty to te, gdy na miejsce śmiertelnego zdarzenia przyjeżdża rodzina – mówi br. Janusz. – Trudno jest patrzeć na rozpacz, szczególnie w przypadku dzieci. Staramy się zawsze pocieszyć, powiedzieć dobre słowo, ale czasami jedyne, co możemy zrobić, to odsunąć się w cień i się modlić. Wiara w tej pracy bardzo pomaga. Trudne są też sytuacje, gdy ktoś targnie się na swoje życie.
W remizie stoją trzy wozy: gaśniczy, techniczny i zabytkowa Minevra z 1923 r. Tego pierwszego bracia używają głównie w przypadku pożarów. Dwuletni MAN waży 18 ton, a w zbiorniku mieści ponad 2500 litrów wody, czyli prawie 20 tys. szklanek herbaty. Auto spala ponad 33 litrów na 100 km i kosztowało prawie 700 tys. zł bez wyposażenia. Część środków na zakup auta przekazała gmina, fundusz ochrony środowiska, ale też indywidualni darczyńcy. Wóz ma na wyposażeniu kilka węży strażackich, w tym tzw. szybkie natarcie: cienki wąż, który daje mało wody, ale za to pod dużym ciśnieniem. W bocznych schowkach samochodu mieszczą się toporki, piły spalinowe do drewna, stroje do usuwania owadów i sorbent, który służy do usuwania rozlanego paliwa po wypadkach drogowych. Ciężarówkę może prowadzić tylko czterech braci, którzy mają prawo jazdy kat. C i ukończony specjalny kurs do prowadzenia aut uprzywilejowanych. To o tyle ważne, bo kierowca takiego auta może przekraczać prędkość, a nawet jechać pod prąd – ale każdy spowodowany wypadek jest zawsze z jego winy.
Wóz techniczny jest używany głównie w wypadkach drogowych. Na wyposażeniu ma defibrylator, tlen, torby medyczne i narzędzia hydrauliczne do cięcia metalu. Strażacy najczęściej udzielają pierwszej pomocy przedmedycznej, zanim przyjedzie pogotowie. – Gdy wyjeżdżamy do wypadku, kluczowe jest jak najszybsze wydostanie poszkodowanych z auta. Nie pytamy właściciela, czy się zgadza, abyśmy rozcięli jego auto. Często jesteśmy zmuszeni zrobić z samochodu kabriolet – tłumaczy brat Janusz. Przez wiele lat bracia specjalizowali się też w poszukiwaniu topielców, zresztą robią do dziś. To w tym aucie mieści się defilbrylator, butla z tlenem i torby medyczne.
Nie zawsze się pali
Obecnie do straży należy dwunastu braci – ochotników. Podobnie jak w innych OSP, do straży zgłaszają się dobrowolnie. To nie ona jest jednak ich głównym obowiązkiem. Od godz. 5.30 do 22.00 ich życie wypełnia modlitwa i praca. Są kierowcami, zakrystianami, sekretarzami, pracują w drukarni i administracji. Brat Janusz żartuje, że on pracuje w stoczni. – Ze względu na pracę w straży poprosiłem o przydzielenie do takiego obowiązku, w którym w razie czego ktoś może mnie zastąpić. I dlatego pracuję na zmywaku, a raczej na zmywarce myjąc „statki” – śmieje się brat Janusz.
Dawniej, gdy przychodziło zgłoszenie, wyła syrena. Obecnie każdy z braci ma komórkę i na nią otrzymuje konkretne zgłoszenie. Wtedy zbiegają się do remizy i decydują, kto wyjeżdża do akcji i jakim autem. W przypadku wypadków drogowych potrzebne są najczęściej oba pojazdy. – Ludzie często się dziwią, że na miejsca zdarzenia przyjeżdża tyle wozów strażackich. Ale każdy z nich ma inne przeznaczenie. Czasem trudno przewidzieć, co będzie potrzebne na miejscu – tłumaczy brat Janusz.
Informacja o zgłoszeniu przychodzi z centrali Państwowej Straży Pożarnej, która w wiadomości opisuje szczegóły zdarzenia. – Świadkowie wypadków dzwoniąc na 999 lub 112, często się niecierpliwią, bo dyspozytor zadaje mnóstwo pytań. Pyta o ulicę, gminę, powiat. To jest jednak potrzebne, żeby wysłać na miejsce zdarzenia jednostkę będącą najbliżej i wyposażoną w odpowiedni sprzęt – tłumaczy brat Janusz.
W krótkim habicie
Do 1999 r. bracia jeździli na interwencję w habitach: skróconych z przodu, żeby wygodniej wchodziło się po drabinie. W 1999 r. OSP Niepokalanów została włączona do Krajowego systemu ratowniczo-gaśniczego, czyli do strażackiej elity. Z grona 16 tys. OSP w Polsce do systemu należy jedynie niespełna 4,5 tys. Zakonników obecnie obowiązują specjalistyczne, odporne na ogień stroje, tzw. UPS-y. Pojawił się wprawdzie pomysł, aby z ognioodpornego materiału uszyć habity: porzucono go jednak, bo nowy strój wymagałby kosztownych testów. Obecnie standardowy strój strażaka to kurtka i spodnie (koszt rzędu 4500 zł), do tego buty za 500 zł i specjalistyczny hełm. Tym, co odróżnia strażaków zakonników od reszty, to herb straży z wizerunkiem Matki Bożej Niepokalanie Poczętej i napisem „franciszkanie”. Mimo że bracia pracują już w specjalistycznych strojach, zdarzył się jakiś czas temu jeden wyjątek. – Kiedyś pojechaliśmy wozem technicznym w habitach do jednej firmy, prosząc o wsparcie straży, i nagle przyszło zgłoszenie. Nie mieliśmy już czasu się przebrać. Jak dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że wypadek na szczęście nie jest poważny. Jednak co chwilę zatrzymywały się koło nas inne auta, a ludzie pytali: „Czy kręcicie tutaj jakiś film”?
Jasna Góra i pies
Najczęstsze przyczyny pożarów to zwarcie instalacji elektrycznej, a ostatnio także kominki, w których pojawiają się nieszczelności. Bardzo ważne w pracy straży jest to, aby ich interwencja nie miała większych skutków niż sam pożar. Woda może wyrządzić bardzo dużo szkód i zniszczyć resztę budynku, dlatego używa się mniejszych węży gaśniczych, pozwalających uniknąć zalania.
Straż pożarna ma w Polsce aż 96 proc. zaufania społecznego, bo odpowiada na każde zgłoszenie. – Jakiś czas temu wyjechaliśmy do pani, która dzwoniła spanikowana, że ma w domu węża. I faktycznie wąż był, ale wielkości ołówka. Czasami pomagamy ludziom otworzyć zatrzaśnięte drzwi czy wypompować wodę z piwnicy. Zdarza się, że pomagamy pogotowiu w znoszeniu co cięższych osób z wysokich pięter budynku – dodaje brat Janusz.
Dziś nad remizą znajduje się muzeum pożarnictwa, które istnieje od 1940 r. i jest chętnie odwiedzane przez pielgrzymów. Na zdjęciach widać braci strażaków ze św. Maksymilianem, św. Janem Pawłem II i kard. Stefanem Wyszyńskim. Zdjęcie obok przedstawia wysoką wieżę, z której jeszcze kilkanaście lat temu zakonnicy wypatrywali pożarów. – Bracia byli zawsze pierwsi na miejscu zdarzenia. Ludzie śmiali się, że mają magiczne moce, a pożary gaszą skutecznie wodą święconą – śmieje się brat Janusz. Najtrudniejszym czasem dla straży była niemiecka okupacja. To wtedy Niemcy podpalali wiele gospodarstwa za ukrywanie partyzantów, a strażacy patrzyli bezradnie, jak ludzie tracą dorobek życia.
Przez lata pracy jednostka zyskała sobie uznanie nie tylko okolicznych mieszkańców. Kilka lat temu, gdy wybuchł pożar na Jasne Górze, paulini zadzwonili po pomoc także do Niepokalanowa. Bracia pomagali również kilka lat temu, gdy w Płocku pękł wał powodziowy. Ewakuowali wielu ludzi, a nawet jednego psa.