To nie była zwykła wycieczka krajoznawcza. Gra toczyła się o naprawdę wysoką stawkę – jest nią bezpieczeństwo chrześcijańskiej Europy. Jan di Piano de Carpini oraz Benedykt Polak jako posłowie papieża Innocentego IV wyruszyli w podróż w głąb Azji na spotkanie z wodzem, którego lud siał spustoszenie w kolejnych krajach Europy.
Jeźdźcy apokalipsy
W kwietniu 1241 r. na polach Legnicy wojska śląskiego księcia Henryka Pobożnego zostały całkowicie rozbite przez armię tajemniczych wojowników ze Wschodu. Najeźdźcy byli szybcy, bezwzględni oraz niezwykle skuteczni. Świetnie strzelali z łuku, atakowali z zaskoczenia oraz korzystali z nieznanych Europejczykom metod walki – Jan Długosz w swoim opisie bitwy pod Legnicą wspomina o „zabójczej woni” wydobywającej się z przypominającej proporzec konstrukcji, która sprawia, że Polacy mdleli i padali niezdolni do walki.
W ciągu zaledwie pół wieku Mongołom, bo to o nich mowa, udało się stworzyć jedno z największych państw w historii świata. Podbili Koreę, Chiny, Azję Środkową oraz Ruś Kijowską. To jednak nie koniec ich ekspansji – kolejnym celem na mapie ich podbojów była Europa Zachodnia. Klęska Henryka pod Legnicą uświadomiła chrześcijańskim monarchom wyższość militarną azjatyckiego ludu. Nic dziwnego, że Europejczycy nazywali Mongołów Tatarami (mieszkańcami Tartaru, czyli piekła), zaś Albrecht Duerer, wycinając swój słynny drzeworyt, jednemu z jeźdźców apokalipsy nadał wygląd Tatara.
Papiescy wysłannicy
Wobec bierności europejskich monarchów papież Innocenty IV zdecydował się na śmiały krok. Gdy Tatarzy nagle zniknęli (z powodu śmierci chana, o czym Europejczycy nie wiedzieli), Innocenty postanowił wysłać do ich przywódcy swojego posła. Zadanie papieskiego wysłannika: wręczyć nieznanemu władcy list Innocentego, w którym ten nawołuje go do nawrócenia i zaprzestania rzezi. Misję tę otrzymał Jan di Piano Carpini – dawny towarzysz św. Franciszka z Asyżu, długoletni spowiednik papieża oraz doświadczony dyplomata. 16 kwietnia 1245 r. Carpini wyruszył w stronę Polski. Tam dołączył do niego Benedykt Polak.
Niewiele wiemy o tej tajemniczej postaci. Mamy tylko garść informacji – to, że urodził się na początku XIII w., należał do zakonu franciszkanów i prawdopodobnie pochodził z Wrocławia. Wiele wskazuje też na to, że był człowiekiem wykształconym, znał łacinę i język ruski. Nie wiemy jednak, czy imię Benedykt nadano mu na chrzcie, czy przyjął je po wstąpieniu do zgromadzenia, ani kim był, zanim zdecydował się porzucić świat dla burego habitu Biedaczyny z Asyżu. Możemy też jedynie się domyślać, jaka była jego pierwsza reakcja, gdy Jan di Piano Carpini mówi mu o przygotowaniach do swojej szaleńczej wyprawy w głąb Azji, a potem proponuje mu, aby do niego dołączył. Dlaczego wybór Carpieniego padł właśnie na niego? Prawdopodobnie mnisi znali się już wcześniej, ponieważ Carpini był prowincjałem franciszkanów na Polskę. W czasie wyprawy młodszy o około dwadzieścia lat Benedykt nie tylko pełnił funkcję tłumacza, ale był też nieocenionym wsparciem dla sześćdziesięciopięcioletniego Carpiniego.
Podróż do krainy legend
Ich wyprawa była bezprecedensowa. „Oddaliliśmy się bardzo zapłakani, nie wiedząc, czy na śmierć idziemy, czy zachowamy życie” – pisze Carpini, wspominając jeden z ostatnich etapów ich wędrówki. Mnisi nie wiedzieli ani gdzie znajduje się stolica Tatarów, ani jak nazywa się ich przywódca. W oczach średniowiecznych Europejczyków Azja była krainą legend zamieszkałą przez psiogłowych, waleczne amazonki i jednorożce, a znajomość jej geografii kończyła się na Indiach. Na dodatek mnisi jechali w głąb terytorium wroga, ze świadomością, że od ich talentu dyplomatycznego zależy nie tylko powodzenie ich misji, ale także życie.
Kaniów pod Kijowem to ostatni przystanek ich podróży przed wkroczeniem na tereny należące do Tatarów. Od tej pory zakonnicy byli zdani jedynie na łaskę lub niełaskę nieznanego ludu. Tatarzy jednak bardzo poważnie podeszli do sprawy poselstwa. Umożliwili mnichom korzystanie ze swojej poczty konnej, dzięki czemu posłowie pokonywali codziennie po sto kilometrów.
Podróż była skrajnie wyczerpująca. Zakonnicy cierpieli głód – podczas Wielkiego Postu odżywiali się głównie gotowanym prosem i roztopionym śniegiem – i całe dnie spędzali na końskim grzbiecie. Trasa wiodła przez rozległe nadwołżańskie stepy, pustynne okolice jeziora Bałchasz i pokryte wiecznym śniegiem stoki Ałtaju Mongolskiego. Mimo tych trudności udało im się dotrzeć do Syr-Ordy, letniej rezydencji chana Gajuka. Carpini wręczył „cesarzowi Mongołów” papieski list.
Szpiedzy w habitach
Reakcja chana była łatwa do przewidzenia. Gajuk odmówił przyjęcie chrześcijaństwa i zaprzestania najazdów. Zamiast tego sam zażądał, żeby chrześcijańscy władcy z papieżem na czele przybyli złożyć mu pokłon. Nie ma co się dziwić – przecież od dłuższego czasu jego armia odnosiła kolejne zwycięstwa. Wydaje się, że cały trud franciszkanów poszedł na marne. Ale czy na pewno?
Innocenty jako wytrawny polityk musiał przewidywać, że próba nawrócenia Gajuka może zakończyć się fiaskiem. Być może list był tylko pretekstem – tak naprawdę głównym zadaniem mnichów było… przeprowadzenie wywiadu. Liczba wojsk, rodzaj uzbrojenia, taktyka wojenna, religia, obyczaje, położenie stolicy – w razie kolejnego najazdu Tatarów wszystkie te informacje mogły okazać się bezcenne. Trzeba przyznać, że w roli papieskich szpiegów Jan i Benedykt sprawdzili się doskonale. Po powrocie do Włoch Carpini oddał na ręce papieża obszerny raport zawierający relację z podróży oraz wnikliwy opis kraju najeźdźców. Relacja Jana była o tyle ważna, że częściowo demitologizowała obraz Tatarów. Najeźdźcy nie byli już obdarzonymi nadprzyrodzonymi mocami „diabłami”, ale zwykłymi ludźmi o odmiennych obyczajach i wierzeniach. Gdy mnisi wrócili do Europy byli witani jako bohaterowie. „Gratulowali nam, jak byśmy zmartwychpowstali” – napisze nie bez zażenowania Carpini.
Jan i Benedykt dokonali niemożliwego – wrócili z miejsca, do którego nie dotarł przed nimi żaden Europejczyk. W ciągu 2 lat i 7 miesięcy zakonnicy przebyli ponad 20 tys. km. Ich wyprawa o 26 lat poprzedzała podróż słynnego Marco Polo i jak oceniają historycy, jest lepiej udokumentowana, a przez to bardziej wiarygodna. Chociaż od kilku lat podejmuje się akcje przywrócenia pamięci o tych odważnych mnichach, postać Benedykta Polaka pozostaje praktycznie nieznana. A szkoda, bo w pełni zasłużył sobie na przydomek „polskiego Marco Polo”.