Czteroletniego syna inżyniera Mieczysława Rynga przyprowadził przekupiony gestapowiec. Siedmioletnią Inkę wyprowadziła z getta jej opiekunka Aniela. Pewną trzylatkę z hebrajskim tatuażem na ciele znalezioną ukrytą w norce pod chodnikiem. Ania zaś przyszła sama po tym, jak Niemcy zamordowali jej rodziców.
To te dzieci szczególnie zapamiętane, odnotowane w kronikach i archiwach, ale było ich znacznie więcej. W czasie II wojny światowej Zgromadzenie Rodziny Maryi uratowało prawdopodobnie około 750 osób: dzieci i dorosłych. W zeszłym roku zostało uhonorowane medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Z książki Aliny Petrowej-Wasilewicz Uratować tysiąc światów. Historia zakonnicy, która ratowała żydowskie dzieci wyłania się obraz kobiet zdumiewających odwagą, hartem ducha i pomysłowością. Te wszystkie cechy były niezbędne, gdy zdecydowało się na niebezpieczną grę w kotka i myszkę z okupantem. Na szczęście zakonnice miały już pewne doświadczenie w ukrywaniu różnych przejawów swojej działalności. Konspiracja towarzyszyła samym początkom zgromadzenia.
Zakonnice w przebraniu
Po klęsce powstania styczniowego na Polaków spadła potężna fala represji, uderzająca również w Kościół katolicki. W 1864 r. zaborcy zlikwidowali blisko 120 klasztorów i zakazali przyjmowania nowych kandydatów. Jeśli jacyś młodzi ludzie rozpoznali u siebie powołanie do życia zakonnego, musieli wyjechać za granicę. Ci zakonnicy, którym pozwolono pozostać w zgromadzeniach, zostali przeniesieni do klasztorów zbiorczych. Z czasem mieli powymierać, a wraz z nimi życie konsekrowane w Polsce. Bóg miał jednak inne plany.
W 1857 r. abp Zygmunt Szczęsny Feliński wbrew świeckim zakazom powołał nowe żeńskie zgromadzenie – Rodzinę Maryi. Do założycielskiego aktu doszło pod samym nosem cara, w Petersburgu, gdzie wówczas przebywał przyszły święty. Pięć lat później Feliński, już jako metropolita warszawski, sprowadził zakonnice do stolicy Królestwa, gdzie zamieszkały w domu przy ul. Żelaznej 97. Siostry założyły sierociniec i pensję dla dziewcząt, w której ubogie dziewczynki mogły otrzymać wykształcenie zawodowe, dzięki czemu ruszały w świat posażne w zawód. Fakt, że panie guwernantki były w istocie zakonnicami, utrzymywano w ścisłej tajemnicy. Siostry chodziły „po cywilnemu”, a regułę przekazywały z ust do ust. Dekonspiracja groziła zamknięciem zakładu oraz zsyłkami na Sybir.
Na straży skarbu
Rodzina Maryi miała w Polsce specjalną misję do wykonania – służbę dzieciom. W objaśnieniu do reguły arcybiskup wskazał dwa szczególnie ważne dla wspólnoty cytaty z Ewangelii: „Syn Człowieczy nie przyszedł, aby Mu służono, ale żeby służyć” (Mk 10, 45) oraz „Kto by przyjął jedno dziecko, Mnie przyjmuje” (Mt 18, 5). Siostry wypełniały i nadal wypełniają misję troski o najmniejszych, prowadząc sierocińce i szkoły. Jednym z ważniejszych wspomnień zgromadzenia przekazywanym kolejnym pokoleniom są słowa, które arcybiskup wypowiedział, w 1863 r. żegnając się z siostrami przed udaniem na wygnanie. Wskazując na dzieci, powiedział: „Oto wasze bogactwo, oto wasze skarby, strzeżcie je, aby żadne z nich nie zginęło”. Proste, konkretne wezwanie. Strzeżcie dzieci, które są waszym największym skarbem. Niemal 80 lat później wierność tym słowom została wystawiona na straszliwą próbę.
Biskup w welonie
To musiała być trudna decyzja. Od początku wojny Rodzina Maryi zaangażowała się w pomoc ludziom. Siostry prowadziły jadłodajnie, organizowały tajne nauczanie, wspierały wysiedlonych księży i pozbawioną pracy inteligencję, opiekowały się więźniami i ich rodzinami. Ukrywanie żydowskich dzieci było jednak czymś więcej. Tutaj, w przypadku wpadki, groziła śmierć lub w optymistycznej wersji wywózka do obozu koncentracyjnego. Niemcy stosowali zasadę odpowiedzialności zbiorowej, więc pomagający narażali nie tylko siebie, ale także całe swoje otoczenie. Matka Matylda Getter, przełożona prowincji warszawskiej, stała przed ogromnym dylematem. Zatroszczyć się o powierzone jej siostry czy narazić ich życie, aby ratować skazanych na śmierć przez Hitlera? „Kto by przyjął jedno dziecko, Mnie przyjmuje”…
W dniu rozpoczęcia wojny Matusia – bo tak ją nazywano – była 69-letnią seniorką z bogatym doświadczeniem życiowym. Pamiętała jeszcze czasy, gdy Rodzina Maryi musiała się ukrywać. Jako liderka zakładała nowe placówki zgromadzenia, ale podejmowała także złe decyzje, jak wtedy, gdy lobbowała na rzecz zjednoczenia Rodziny z zakonem franciszkanek, co skończyło się kryzysem wspólnoty. Umiała jednak przyznać się do błędu, a gdy władze zakonu tego wymagały, powściągnąć przywódcze zapędy i schować się w cieniu. Może właśnie to doświadczenie – świadomość, że Bóg potrafi naprawić jej błąd, wyciągnąć wspólnotę z największego kryzysu i doprowadzić do jej rozkwitu – zaowocowało ogromną ufność Matusi w Bożą Opatrzność? Patrząc po ludzku, Matusia była nieco szalona. Kto w czasie wojny zakłada nowe sierocińce i przyjmuje kolejne dzieci, chociaż brakuje wszystkiego? Zajmowała się wszystkim. Wynajdowała pracę i mieszkania. Organizowała rekolekcje i wspólne modlitwy. Przeprowadziła „akcję opłatkową”, która polegała na rozdaniu wśród tysięcy mieszkańców stolicy paczuszek z opłatkiem i cytatami z Pisma Świętego. Spotykała się z ludźmi, rozmawiała, pocieszała. Te wielkie dzieła i drobne gesty podnosiły warszawiaków na duchu i pomagały im przetrwać dni klęski. Sprawiły, że w czasie okupacji nazywano Matusię „biskupem Warszawy”.
Operacja ocalenie
W tworzeniu systemu pomocy dla żydowskich dzieci Matusia uruchomiła wszystkie talenty organizatorskie, którymi obdarzył ją Pan Bóg. Nawiązała współpracę z Żegotą i polskim podziemiem. Zaangażowała w dzieło swoją rodzinę, zaprzyjaźnionych księży oraz 120 współsióstr, do których miała największe zaufanie. Ukrycie żydowskiego dziecka było wyzwaniem. Jak to zrobić? Punkt pierwszy: nowa tożsamość. Aby ją wyrobić, niezbędne było wystawienie fałszywej metryki chrztu. To rola kapłanów. W księgach parafialnych odnotowujących zgony ksiądz musi znaleźć dziecko w takim samym wieku i wystawić na nie nowy dokument. Na szczęście Niemcy do końca wojny nie wpadli na pomysł, aby porównać księgi chrzcielne z księgami zgonów, co ujawniłoby cały proceder. Taką fałszywą metrykę warto jest naświetlić, aby wyglądała na starszą. Dziecko musiało perfekcyjnie nauczyć się swojej nowej historii: nazwiska, imion rodziców, miejsca urodzenia, żeby w razie rewizji bez wahania odpowiadać na pytania. Punkt drugi: wygląd. Ciemne włosy trzeba było rozjaśnić, a żeby ukryć semickie rysy twarzy, głowę owijano bandażem. W czasie najścia okupantów dzieci o „złym wyglądzie” ukrywano w schowkach lub odsyłano do infirmerii, dokąd Niemcy zwykle nie wchodzili w obawie przed zarażeniem. W Aninie i Samborze siostry wpadają na pomysł, aby w czasie rewizji urządzać zabawy – dzieci tańczyły, skakały i biegały, dzięki czemu okupanci nie mieli jak przyjrzeć się ich twarzom. Dorosłe Żydówki ukrywające się w zgromadzeniach przebierano w habity. Punkt trzeci: „opolaczenie”. Dzieci uczyły się polskich piosenek, wierszyków, zabaw oraz podstawowych modlitw i prawd wiary, co uwiarygodniało ich nową tożsamość. Jak wspomina Mary Goldschmitt, jedna z ocalonych, zakonnice nie próbowały jednak zrobić z nich prawdziwych chrześcijan. „Modlitewnik towarzyszył mi często, ale świadomość szacunku dla mojej własnej religii, który czułam u Matusi, jej respekt dla mojej przynależności, uznanie moich wartości było dla mnie największą podporą” – opowiada.
Wierność do końca
Pan Bóg chyba trochę nie miał wyboru. Wydaje się, że to szalona wiara sióstr, że Bóg nie pozwoli, aby stała się krzywda tym, którzy czynią dobro w Jego imieniu, sprawiła, że Opatrzność w szczególny sposób czuwała nad dziełem pomocy Rodziny Maryi. Jak pisze Alina Petrowa-Wasilewicz: „Wszystkie osoby, które prosiły siostry Rodziny Maryi o ratunek, ocalały. Wszyscy, którzy się zaangażowali w dzieło ratowania, doczekali końca wojny”. A co równie ważne, wbrew wszystkiemu zgromadzenie Rodziny Maryi zachowało wierność swojemu powołaniu.