Zauważyłem, że historie sióstr zakonnych są pani specjalnością. To już kolejna książka o tej tematyce.
– Nie jestem historykiem, a tym bardziej historykiem Kościoła. Jestem medioznawcą, dziennikarką, reporterką. To moja siódma książka i druga związana z wojennym losem sióstr. Natomiast rzeczywiście znam środowisko sióstr zakonnych, chyba bardziej niż przeciętny człowiek, także ze względów zawodowych. Są to kobiety aktywne, wykształcone – takie, od których wiele czerpię. Przez ten czas, kiedy pisałam o ich współczesności, poznałam przynajmniej niektóre zgromadzenia, w tym również ich historie sprzed lat. Zafascynowały mnie te historie, tym bardziej że dotyczą kobiet i ich roli w rozwoju Polski. Siostry zakonne, kobiety w habitach, zmieniały i formowały odradzającą się Ojczyznę.
I kształciły też inne kobiety. Pani też kończyła taką szkołę.
– Tak, chodziłam do warszawskiego liceum sióstr zmartwychwstanek, do tzw. Twierdzy Zmartwychwstanek, która zresztą nigdy się nie poddała. Toczyły się tam walki, a wcześniej znajdował się szpital, który powstał dzięki siostrze doktor Amacie Pruszko. W latach 90., kiedy o powstaniu nie mówiło się tak wiele nawet w samej Warszawie, pamięć o heroizmie sióstr z Twierdzy była bardzo silna.
Mimo że przedstawia Pani 24 historie zgromadzeń i ich domów, to pokazuje Pani historie konkretnych osób, pojedynczych sióstr.
– W pierwszej książce Wojenne siostry, cała narracja oparta była na historiach konkretnych kobiet – przedstawiałam sylwetkę bohaterki i na jej tle historię, wydarzenia i zgromadzenie. Tu jest odwrotnie, bo Siostry z powstania to pierwszy quasi-przewodnik po żeńskich klasztorach powstańczej Warszawy. Udało się opisać 24 z nich, co jest ewenementem, bo dotychczas mówiło się o około ośmiu. Była to więc terra incognita. W Siostrach z powstania na pierwszy plan wysuwają się domy i zgromadzenia, ale w ich tle pokazane są postaci. Byłoby to słabe, gdybym opisywała mury, bez konkretnego człowieka. Pokazałam więc część sióstr, które w nich żyły. Każda z nich to jakiś charakter, jakąś przeszłość, pochodzenie, pasje. Najczęściej te kobiety w ogóle nie pochodziły z Warszawy. Pochodziły z przeróżnych zakątków dawnej Rzeczypospolitej, a nawet świata – o Warszawę walczyły siostry, które przyjechały ze Stanów Zjednoczonych, z dalekiej Rosji, bo były potomkami zesłańców. W pierwszej godzinie powstania zginęła urszulanka szara, pół-Turczynka, córka tureckiego komunisty! Była sanitariuszką, zginęła, ratując rannych. Czasem zapominamy, że Warszawa nie walczyła tylko za siebie i o siebie – to była walka o cały kraj, o wolność wszystkich, niezależnie od płci czy religii.
O powstaniu warszawskim mówi się teraz wiele, szczególnie od powołania przez Lecha Kaczyńskiego muzeum w Warszawie. Czy udało się Pani odkryć jakiś nowy aspekt tej historii?
– To jeden wielki nowy aspekt. W świadomości społecznej funkcjonowało kilka zgromadzeń zaangażowanych w powstanie. Najbardziej znane były siostry benedyktynki sakramentki z Nowego Miasta, bo Miron Białoszewski opisał je w Pamiętniku z powstania warszawskiego, jak – parafrazując – biegały i biły świnie, ratując w ten sposób ludzi od głodu. Złożyły one świadomie ofiarę z życia – 30 z nich zginęło. Wspominano jeszcze zmartwychwstanki, szarytki, urszulanki szare i karmelitanki bose ze względu na rzeź Woli. Niektórzy wymieniali nazaretanki. I to chyba wszystko. Dlatego gdy zaczynałam pracę, mówiłam sobie, że będę się bardzo cieszyć, gdy „dokopię” się do informacji o 10 czy 12 zgromadzeniach. W trakcie zbierania materiałów okazało się, że skala działania zgromadzeń w powstaniu jest przeogromna. Oczywiście, te moje „odkrycia” odbywały się dzięki pomocy współczesnych sióstr.
Musiała je Pani przekonać do otwarcia archiwów? Wiem, że bywają z tym opory.
– Siostry bardzo mi pomogły, wiedziały, że trzeba oddać hołd bohaterkom z ich zgromadzeń. Gdyby nie przychylność matek przełożonych, archiwistek, pasjonatek-historyczek, które są w zgromadzeniach, nie napisałabym tej książki. Na przykład, żeby korzystać z niepublikowanych wcześniej wspomnień powstańczych sióstr honoratek, musiałam jechać do Częstochowy – tam znajduje się teraz ich Dom Generalny i archiwum. Przed wojną znajdował się na Piwnej w Warszawie, gdzie potem trwały walki. Po wojnie kamienicę zabrali siostrom komuniści, a powstańcze wspomnienia siostry Paschalisy, niesamowite zresztą, pisane ręcznie w latach 50., czytałam właśnie w Częstochowie. Tak jak my opowiadamy o swoich przodkach, np. babciach walczących w AK, tak siostry też chcą opowiedzieć o swoich duchowych przodkiniach. Nawet gdy już po napisaniu książki ciężko zachorowałam, to siostry wspierały mnie i pomagały wydawcy w końcowych pracach. Dzięki nim udało się skończyć książkę na czas, tak by ukazała się w sierpniu.
W sierpniu 1944 r. okupacja trwała już kilka lat. Czy siostry miały świadomość, że szykuje się powstańczy zryw? Wyczuwały ten moment?
– W większości miały nie tylko świadomość, ale brały też udział w przygotowaniach. Wcześniej oczywiście działały w konspiracji. To nie jest tak, że w czasie okupacji siostry nie włączały się w pomoc Państwu Podziemnemu, a nagle gdy wybuchło powstanie, wstały i poszły do walki. Większość miała kontakty z podziemiem niepodległościowym, niektóre były nawet zaprzysiężone w AK, więc przystąpienie do powstania było naturalną koleją rzeczy. Niestety, wszystkich powiązań nie jesteśmy w stanie odtworzyć, bo siostry działały w głębokiej tajemnicy, konspiracji. Ukrywały to nawet przed współsiostrami, nie tylko po to, żeby tajemnica nie wydostała się na zewnątrz, ale też z troski o inne, mniej zaangażowane siostry. Część zgromadzeń wiedziała nawet wcześniej niż warszawianie o tym, że wybuchnie powstanie. Co istotne, siostry miały przecież zaplecze organizacyjno-formalne, które ułatwiało przygotowania.
Za klauzurą wiele da się ukryć.
– Powiedziałabym nawet, że wszystko się ukrywało (śmiech). W ogrodach i zabudowaniach klasztornych trzymano świnie i krowy, choć groziła za to śmierć. Siostry posiadały piwnice, zamieniane potem na schrony. Budowały schowki, gdzie trzymano jedzenie czy leki, a nawet przechowywały żołnierzom broń i amunicję. AK dawało siostrom specjalne przydziały na jedzenie. Państwo Podziemne musiało więc liczyć na siostry jako rezerwuar możliwości organizacyjnych, aprowizacyjnych i ratunkowych. W szpitalu nr 100, który organizowała siostra Amata Pruszko, już w lipcu, a nawet wcześniej, przewożono lekarstwa i jedzenie, niemal na oczach Niemców. Jak to możliwe? W budynku przebywały dzieci, którym siostry gotowały, miały więc doskonałą przykrywkę. Niektóre zgromadzenia prowadziły też w czasie okupacji kuchnie Rady Głównej Opiekuńczej, wydając posiłki sierotom i mieszkańcom Warszawy. To też był dobry pretekst do magazynowania żywności.
Nie jestem warszawianinem, ale gdy spojrzałem na mapę stolicy, to odniosłem wrażenie, że placówki sióstr tworzyły w Warszawie jakby pierścień. Okalały miasto swoją pomocą.
– Ktoś z czytelników powiedział, że po przeczytaniu książki jest pewien, że miasto było osłonięte niewidocznym płaszczem opieki i modlitwy przez siostry zakonne. I coś w tym jest. To były punkty na całej mapie Warszawy i w każdym coś niebywałego się działo: i w małym domu bezhabitowych sióstr obliczanek, i w ogromnym klasztorze sióstr szarytek. W ówczesnym układzie Warszawy były to również klasztory na granicy miasta, a nawet miejscowości poza nim, jak Laski, w których ukrywał się ks. Wyszyński. Momentalnie też, gdy Niemcy wyganiali warszawian z miasta, do pomocy uchodźcom włączyły się klasztory w okolicach Warszawy. W pomoc wygnańcom w obozie przejściowym w Pruszkowie zaangażowane były zakonnice z wielu zgromadzeń – gdyby nie ich spryt, odwaga i nienaganna niemczyzna, o wiele więcej osób zginęłoby w długim transporcie i w obozach niemieckich. Sobie wiadomymi sposobami siostry wyciągały z transportów dorosłych przeznaczonych do wywózki i ratowały przed śmiercią dzieci.
Urszulanki szare podczas odbudowy domu, 1945 r. fot. Archiwum Zgromadzenia Sióstr Urszulanek Serca Jezusa Konającego
Ciężki był także los sióstr bezhabitowych.
– One miały chyba podwójnie trudno, bo Niemcy nie znali tego typu zgromadzeń. Wydaje się też, że bardziej były zagrożone, gdy wpadali do schronów czy klasztorów rosyjskojęzyczni żołnierze, z brygad SS RONA. Habit stanowił jakąś barierę, szczególnie żołnierze Wehrmachtu wykazywali względem niego pewien szacunek. Bywało więc, że siostry bezhabitowe, gdy chroniły się u sióstr habitowych, ze względów bezpieczeństwa musiały włożyć habit. Mam taką ulubioną historię o siostrze westiarce, która z obozu w Ravensbrück wyszła razem z franciszkankami Rodziny Maryi. Uszyły one dla niej „lewy” habit na wzór franciszkański – właśnie żeby była bezpieczniejsza. Westiarka nie chciała go jednak włożyć, bo nie było to... „westiarskie”, czyli w duchu jej zgromadzenia. Dopiero gdy przełożona franciszkanek wydała wyraźne polecenie, bo chodziło o ratowanie życia, zgodziła się. Wróciła do powojennej Warszawy w habicie, ale tam od razu powróciła do zwykłych strojów.
Niesamowite jest też to, jak drogi różnych sióstr, różnych zgromadzeń, przecinały się w powstaniu.
– Czasem nawet siostry śmieją się i mówią: na co dzień podobno rywalizujemy, a jak przyjdzie wojna, to współpracujemy. W okupacji siostry wspólnie ratowały Żydów. Pomagały sobie w opiece nad sierotami, ratowały w potrzebie. Potem, w czasie powstania, gdy kolejne ulice były likwidowane i mieszkańcy wypędzani ze swoich domów, to także siostry przenosiły się ze swoich miejsc i znajdowały schronienie u innych sióstr. Na przykład dominikanki misjonarki, zakon bardzo czynny i bardzo młody (istniał dopiero od kilku lat) i dość progresywny jak na tamte czasy, znalazł schronienie u sióstr wizytek, czyli w zakonie kontemplacyjnym. Potem siostry działały już razem. Dominikanki wychodziły za klauzurę po chorych, by następnie wraz z wizytkami zajmować się rannymi.
Nie możemy też zapomnieć o posłudze duchowej, nawet drobnej. Wręczenie obrazka, medalika, wspólna modlitwa – to pomoc, której inni powstańcy raczej nie zapewniali.
– Rolą powstańców była walka z wrogiem. Rolą sióstr była walka o ciała i dusze. Siostry opiekowały się również kapelanami powstańczymi, tak by mogli służyć: karmiły i dawały dach nad głową, pomagały w dotarciu do potrzebujących, organizowały Msze polowe, a także modlitwy. Niewielu ludzi wie, że Warszawa wtedy była miastem-kaplicą, w wielu zaułkach i podwórkach gromadzono się na modlitwę przy niewielkich kapliczkach i krzyżach. Co więcej, niektóre siostry formowały samych powstańców, jeszcze w lipcu 1944 r, organizując dni skupienia, modlitwy, nocne czuwania, rekolekcje. W klasztorach odbywały się zaprzysiężenia żołnierzy AK. Niedocenioną rolą sióstr było po prostu bycie z ludźmi w tak traumatycznym czasie. Miało to też wymiar psychologiczny: one przyjmowały troski ludzi, wysłuchiwały ich zwierzeń, pocieszały, organizowały powstańcze śluby i pogrzeby. Wyobraźmy sobie też tysiące ludzie w schronach, w brudzie, głodzie, lęku o każdą kolejną godzinę życia. Gdyby nie organizacja życia w schronach i realna pomoc sióstr, ich kojąca obecność, wielu z warszawian nie przetrwałoby, również pod względem psychicznym.
Wyzwalało to też życzliwość. Ludzie dzielili się z siostrami, choć sami nic nie mieli.
– Rzeczywiście, ludzie ufali siostrom. Chociaż bywało i różnie: czasami siostry skarżyły się wręcz na postawę roszczeniową, bo na przykład mężczyźni nie pomagali im w noszeniu wody na potrzeby wszystkich uchodźców. Ale to była rzadkość. W większości przypadków gdy uchodźcy pojawiali się u sióstr, to wiadomo było, że „komendantem” jest tam matka przełożona, a siostry mają przydzielone role i w sposób bardzo konkretny ogarniały sytuację. I włączali się w pomoc. Życie urszulanek szarych na Wiślanej było zorganizowane jak spore przedsiębiorstwo. Było to wszystko mądrze urządzone, wśród okopów, przejść w piwnicach. Siostry piekły chleby na kilka zmian, potem ten chleb wydawały. Gotowały zupę, opatrywały rannych, a siostra doktor Zofia Wojno, która była chirurgiem okulistą, robiła arcytrudne operacje oczne przy jednej świeczce... Z kolei szarytki, które miały pięć krów, wprowadziły system kartkowy na mleko, by żadne dziecko nie zostało pominięte. Były to bardzo przedsiębiorcze kobiety, przedwojenna elita intelektualna, które miały solidną formację, często fach w ręku i działały w zgromadzeniach o wielowiekowej tradycji pomocy innym. Siostry wiedziały, jak pomagać, nawet w ekstremalnych warunkach.
Znalazła Pani pomost pomiędzy tamtymi a naszymi czasami. Odnajdujemy go w dedykacji: dla sióstr i kobiet, które pomagały chorym w czasie pandemii koronawirusa.
– Zastanawiałam się nad dedykacją i nie byłam jej pewna. Kiedy jednak sama zachorowałam, przeszłam ciężko COVID-19, wtedy podjęłam ostateczną decyzję. Poczułam na własnej skórze, jakie jest to trudne doświadczenie i jak duże to niebezpieczeństwo. Okazało się też, że jedna z sióstr, która pomagała mi zbierać materiał do książki, została wolontariuszką w warszawskim szpitalu. To zrobiło na mnie duże wrażenie. A inne znajome siostry poszły na ochotnika do DPS-ów, w których wykryto koronawirusa. Myślę, że większość współczesnych sióstr na co dzień czerpie z bogactwa i heroizmu swoich dawnych bohaterek. Przy zachowaniu wszelkich proporcji, gdy będą Państwo czytać książkę, to zauważą być może podobieństwa w reakcjach ludzi na zagrożenie i strach. Sytuacje graniczne, niezależnie kiedy się dzieją, i jak bardzo są dramatyczne, wywołują podobne zachowania: od ucieczki, poprzez negację i agresję, aż po bohaterstwo. Każdy reaguje inaczej. A moim zdaniem – siostry bardzo ofiarnie i budująco. Stąd dedykacja dla tych, które wiele ryzykując, ruszyły na pomoc innym.
Agata Puścikowska
Dziennikarka, felietonistka i reportażystka związana z „Gościem Niedzielnym”, Polskim Radiem i telewizją Polsat Rodzina. Autorka wielu książek, m.in. Wojenne siostry oraz i co my z tego mamy?