Logo Przewdonik Katolicki

Modlitwa płonącej Warszawy

Anna Druś
Pogrzeb powstańców na ul. Brackiej 23 w Warszawie, sierpień 1944 r. fot. Archiwum Szczecinskich/East News

O Mszach pod ostrzałem, spontanicznych modlitwach przy kapliczkach i Eucharystii na okruchach komunikantów w rozmowie z Marceliną Koprowską.

Pani książka to pierwsze tak kompleksowe opracowanie tego tematu, prawda?
– Rzeczywiście, sam temat religijności w czasie powstania warszawskiego nie jest nowy, ale dotychczas albo dominowały artykuły lub krótsze, przyczynkowe opracowania, w których skupiano się na jednym aspekcie życia religijnego, np. pisano stosunkowo dużo o kapelanach powstania czy o siostrach zakonnych (tu dużą rolę popularyzatorską odgrywa książka Agaty Puścikowskiej Siostry z Powstania). Ale kompleksowego opracowania nie było.

Na czym opierała się Pani w swoich badaniach?
– Przede wszystkim na wspomnieniach, zarówno tych „żywych” – nagraniach wspomnień uczestników powstania zgromadzonych w Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania, jak i tych spisanych. Zależało mi na tym, żeby poznać perspektywę zarówno powstańców, jak i cywilów, zarówno osób duchownych, jak i świeckich. Z kilkoma rozmawiałam osobiście. Korzystałam też z archiwalnych dokumentów, np. zachowanych rozkazów AK, zdjęć z powstania.

Jaki obraz życia religijnego wyłania się z tych badań?
– Już podczas okupacji religijność warszawiaków wzrosła względem poziomu przedwojennego, co dodatkowo spotęgował wybuch powstania. Przejawiała się na różne sposoby, zarówno formalne, np. udział w Mszach, ślubach czy spowiedziach, uczestnictwo w nabożeństwach, jak i też pobożność prywatną. To, jaki model przeważał, zależało od dzielnicy Warszawy, bo tam, gdzie było spokojniej, np. w Śródmieściu, utrzymującym się w rękach Polaków najdłużej, były duże możliwości sprawowania Mszy św., nabożeństw i publicznych modlitw. Natomiast np. na Woli czy Ochocie, gdzie powstanie spacyfikowano bardzo szybko i gdzie Niemcy dokonali rzezi na ludności cywilnej, w tych strasznych okolicznościach ludzie modlili się sami, niezależnie od tego, czy mieli obok księdza, czy nie.

To często są historie, które zapadają w serce.
– Jest ich bardzo dużo. Mnie osobiście mocno poruszyła opowieść pani Jadwigi Łukasik, która jako dziewczynka przeżyła rzeź Woli. Wspominała, jak wraz z mamą i wieloma innymi ludźmi czekała na rozstrzelanie. Pytała mamę: czy to będzie bolało? Wokół nich rozbrzmiewała do dzisiaj śpiewana w kościołach pieśń Słuchaj Jezu, jak Cię błaga lud. To błagalne wołanie tak zapadło jej w pamięć, że słysząc tę pieśń w kolejnych latach po wojnie, zawsze płakała. Ta scena bardzo porusza. Ja również od czasu, gdy poznałam jej wspomnienia, słysząc tę pieśń, płaczę. Proszę sobie wyobrazić, że ci śpiewający wówczas ludzie ocaleli. Nie wiadomo, dlaczego po godzinach czekania zostali stamtąd zabrani i wywiezieni do niewoli. Przeżyli.

To była pewnie bardzo popularna wtedy pieśń?
– Oczywiście, ale nie tylko ta. Również często śpiewano Pod Twą obronę Ojcze na niebie czy – słabiej dziś znaną O Panie, któryś jest na niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń. Śpiewano je nie tylko w kościołach, ale wszędzie tam, gdzie ludzie się znajdowali: w piwnicach, schronach czy przy podwórkowych kapliczkach. Te kapliczki to zresztą fenomen okupacyjnej Warszawy – spontanicznie stawiano je prawie od początku wojny, właśnie po to, by mieć takie miejsce do gromadzenia się na sąsiedzkiej modlitwie. Odmawiano tam litanie, różaniec, śpiewano pieśni, ale też wymieniano się informacjami, co u kogo słychać. To było narzędzie budowania wspólnoty między ludźmi w tej samej skrajnie trudnej sytuacji.

Przy tych kapliczkach odprawiano też Msze?
– Tak, zdarzało się i to, ponieważ kapłani reagowali elastycznie na sytuację wiernych. Tam, gdzie można było bezpiecznie zgromadzić ich w kościele, to się działo tradycyjnie, ale w powstaniu, kiedy poruszanie się po mieście w ogóle było utrudnione, często zdarzały się Msze polowe. Dziś nas to tak bardzo nie dziwi, ale wtedy, w czasach przedsoborowych, Msza poza świątynią była ewenementem. Warto jednak zwrócić uwagę, że w takich skrajnych okolicznościach pozwalały na nią przepisy liturgiczne. Zresztą przykłady takich Mszy z powstania mogą zapaść w serce: zdarzało się, że podczas odprawiania odbywał się nalot na dany budynek, wszystko zaczynało się walić, kurzyć czy palić. Wtedy niektórzy księża, nie zważając na narażenie życia, kontynuowali Mszę, inni zaś przerywali liturgię, żeby pomóc rannym i wracali do obrzędu, dopiero gdy – dosłownie – opadł kurz.

Jak księża radzili sobie ze zdobywaniem chleba i wina – niezbędnych do sprawowania Eucharystii?
– Na różne sposoby. Na początku powstania mieli ciągle zapasy zrobione wcześniej w parafiach. Ponadto w kilku bezpieczniejszych miejscach działały nawet po 1 sierpnia 1944 r. siostry wypiekające komunikanty. Wiadomo jednak, że nie każdy kapłan miał swobodny dostęp do takich zasobów, wtedy np. konsekrował mniej komunikantów niż było uczestników Mszy, i każdą hostię dzielił na bardzo wiele kawałków. Często we wspomnieniach tych powstańczych Mszy ludzie mówili, że przyjęcie takiej maleńkiej Komunii św. było dla nich wielkim przeżyciem: w takim małym okruchu jest taki sam cały Bóg, który jest z nimi w tych strasznych okolicznościach.
Mnie osobiście bardzo porusza w tym kontekście historia opowiadana później przez o. Józefa Warszawskiego, kapelana batalionu „Zośka”. Pod koniec powstania, gdy był razem z żołnierzami na Czerniakowie, daleko od dostępu do jakichkolwiek zapasów mszalnych, sami walczący upomnieli się o niedzielną Mszę. On im odparł, że nie ma jak odprawić, bo brak mu w ogóle komunikantów. Żołnierze zatem postanowili znaleźć w terenie cokolwiek, co się na chleb mszalny nadaje. I znaleźli! Przy ciele rannego żołnierza był modlitewnik, a w nim kawałek bożonarodzeniowego opłatka, prawdopodobnie trzymanego na pamiątkę. Takich niezwykłych historii jest sporo. Zdarzały się też, pojedynczo, przypadki konsekrowania zwykłego chleba za domniemaną zgodą biskupa.

O czym księża mówili ludziom w kazaniach?
– Stosunkowo dużo w kazaniach było wątków patriotycznych i odniesień do historii Polski. Księża przywoływali historie poprzednich powstań, nawet tych przegranych, ale zwłaszcza przywoływali historię Bitwy Warszawskiej z 1920 r. Mówili o sensie walki, cierpienia, ale również – i nie były to pojedyncze przypadki – głosili głęboko duchowe kazania o potrzebie wybaczenia nieprzyjaciołom. To podstawowa prawda chrześcijaństwa, ale w kontekście okrucieństwa, jakiego ci ludzie wtedy doznawali czy byli świadkami – brzmi wręcz jak wezwanie do heroizmu.

Szczególnie że według Pani ustaleń pobożność ludzi wówczas rosła, niż malała.
– W ogólnym obrazie – tak, bo wiele było nawróceń, powrotów do wiary po latach odejścia czy więcej spowiedzi. Ale wiemy również ze źródeł, że zdarzały się przypadki utraty wiary i odejścia od Boga właśnie z powodu obserwowania tych wojennych okrucieństw.

Często w opowieściach o religijności powstania mówi się o kapelanach i ich heroizmie. Czy to było powszechne, czy też zdarzali się księża lub siostry zakonne, którzy „dezerterowali”, w sensie ucieczki z palącego się miasta?
– Na pewno nie nazwałabym takich przypadków dezercją czy ucieczką. Nie daję sobie prawa w ten sposób oceniać takiego zachowania. Zostanie przy cywilach w walącym się domu czy czuwanie w szpitalu polowym przy rannych do końca – to jednak akt heroizmu, na który decydowało się wielu kapłanów czy sióstr zakonnych. Trzeba tu przywołać postać bł. o. Michała Czartoryskiego, dominikanina ze Służewa, który w powstaniu znalazł się przypadkiem, bo godzina „W” zastała go podczas krótkiej wizyty w Warszawie. Ale został, nie skorzystał z możliwości ewakuacji. Najpierw służył jako kapelan wśród walczących oddziałów, a potem jako kapłan przy rannych w szpitalu polowym. I został z nimi do końca, mimo że oferowano mu możliwość opuszczenia miasta. Zginął razem z nimi. Podobnie o. Tomasz Rostworowski albo siostry sakramentki z Nowego Miasta. Siostry to przykład niezwykły, bo były siostrami klauzurowymi, które – aby udzielić schronienia mieszkańcom – otworzyły dla nich klauzurę. Zostały z nimi aż do końca, do bombardowania klasztoru 31 sierpnia. Śmierć poniosły prawie wszystkie, razem z ponad tysiącem chroniących się tam osób. Wszystko zdarzyło się w trakcie adoracji Najświętszego Sakramentu.

Trudno nie mieć dziś wrażenia – po napaści Rosji na Ukrainę – że te opowieści to już nie tylko historia, ale znów teraźniejszość.
– Od 24 lutego, gdy to się zaczęło, przychodziły mi do głowy obrazy z powstania warszawskiego. Pomyślałam wówczas, że nie po to zostawałam historykiem, by tę straszną historię oglądać na żywo, w kolorze, w czasach współczesnych. A to się dzieje. Gdy patrzę na zburzone ulice i domy w Charkowie, Kijowie, Mariupolu – widzę zburzone domy Warszawy. Gdy usłyszałam o odprawianiu Boskiej Liturgii w schronie w Kijowie – widziałam Msze z piwnic Mokotowa czy Czerniakowa. Zresztą z Ukrainy też już płyną doniesienia o rosnącej liczbie nawróceń, o zapełnianiu się cerkwi, prośbach dorosłych osób o chrzest. Podobieństwa zatem widać, oby jednak Msze św. i Boskie Liturgie mogły się bezpiecznie i na stałe przenieść z powrotem do kościołów i cerkwi. 

Marcelina Koprowska
Historyczka; autorka książki Życie religijne podczas Powstania Warszawskiego


 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki