I gadał w Pamiętniku z powstania warszawskiego pisanym po latach Miron Białoszewski, który, gdyby żył, skończyłby właśnie sto lat. Zmarł 39 lat temu, wiemy dokładnie, że w nocy z 17 na 18 czerwca, bo z urodzeniem nawet on sam nie znał dnia: 30 czerwca czy 30 lipca?
Pamiętnik z powstania warszawskiego przeważnie wszyscy znamy, ale najczęściej z klucza maturalnego, który wskazuje na narrację w języku potocznym. Maturzysta podkreśla więc kolokwializmy użyte przez pisarza, skupia się na charakterystycznych dla „gadania” środkach literackich, może będzie potrafił wskazać na potoczystość i urywany rytm zdań, intuicyjnie dostanie zadyszki – zupełnie jak Miron niosący nosze z rannym powstańcem. Może znudzi się labiryntem warszawskich ulic, szczególnie jeśli ich nazwy są mu obce, a topografia miasta nieznana. Może zdziwi się, wychowany na starannie pielęgnowanej patetycznej wizji powstania, że taki oto zdrowy dwudziestolatek „siedział w piwnicy z babami”, zamiast strzelać do Niemców. Może z pogardą pomyśli o Warszawie, tej ukrywającej się w schronach, modlącej się podczas każdego nalotu, zasypanej, palącej się, głodnej i spragnionej. A nawet to brzmi zbyt górnolotnie, może należały napisać: wystraszonej, przerażonej, uciekającej przez śmiercią, śmierdzącej, rozpadającej się.
Taką Warszawę portretuje Białoszewski we wspomnieniach pisanych z perspektywy dwudziestu lat. I jeszcze w wydanym dopiero co zbiorze felietonów publikowanych w latach 40. w warszawskiej prasie zaprasza nas do miasta zranionego, którego popowstańcze rany nawet nie zdążyły się zabliźnić.
Cywile w schronach
O cywilach w kontekście powstania warszawskiego mówiło się bardzo mało albo nawet wcale. Przez dziesięciolecia budowana była narracja górnolotna, oddawaliśmy cześć pokoleniu Kolumbów. Białoszewskiego z jego Pamiętnikiem… po skończeniu liceum odkładaliśmy na półkę. Cóż on miał nam do powiedzenia poza swoim „gadanym” językiem? My, Polacy, potrzebujemy bohaterów i poczucia, że powstanie – nawet przegrane – jest zawsze zwycięskie. Ileż tych powstań, ileż mitów z nimi związanych, ileż dumy narodowej! I wciąż zapominamy o realnych trupach, krwi, zaropiałych ranach, realnym strachu i traumach na całe życie. Warszawa, zatrzymując się 1 sierpnia o godzinie 17.00 przy wyciu syren, odczuwa nie tyle zgrozę, ile romantyczne wzruszenie nad śmiercią tylu dwudziestoletnich istnień. Bohaterska młodzież, chłopaki i dziewczyny, w beznadziejnej walce z wrogiem, dzieciaki rzucające butelkami z benzyną w niemieckie czołgi. Nawet stawiają im pomniki, dzieciom z karabinem w za dużym hełmie spadającym na oczy.
A Miron Białoszewski nie należy do tej grupy. Ma 22 lata, jest zdrowym chłopakiem, studiuje polonistykę na tajnym Uniwersytecie Warszawskim i nawet nie roznosi ulotek, nie mówiąc o malowaniu kotwicy na murach kamienic. Mieszkał z matką na Chłodnej, w mieszkaniu po Żydach, którzy zniknęli stamtąd w 1942 r., gdy Niemcy zmniejszyli getto. „1 sierpnia we wtorek 1944 roku było niesłonecznie, mokro, nie było za bardzo ciepło. W południe chyba wyszedłem na Chłodną (…) i pamiętam, że było dużo tramwajów, samochodów, ludzi i że zaraz po wyjściu na rogu Żelaznej uświadomiłem sobie datę – 1 sierpnia – i pomyślałem sobie chyba słowami: 1 sierpnia – święto słoneczników”.
Tego dnia w godzinie „W” Miron był z kolegą u koleżanki kilka domów dalej. Usłyszeli strzelaninę i krzyk „Hurraaa…”. Powiedzieli do siebie: powstanie. „Dziwne. Bo tego słowa nie używało się przedtem w życiu. Tylko z historii, z książek. Już nudziło”. Najpierw zaciekawieni patrzyli przez okno, nasłuchiwali wystrzałów, potem ugotowali sobie kluski, zjedli je, poczytali sobie Gargantuę i Pantagruela i poszli spać. Nic wzniosłego.
Potem właściwie też: budowanie barykad, organizowanie dyżurów, kucie murów piwnic, żeby zrobić przejścia między kamienicami, przynoszenie wody, kombinowanie jedzenia, pomaganie rannym, kopanie grobów, uchylanie się od tego, gaszenie pożarów, szukanie żywych i umarłych, rozmawianie w latrynach, siedzenie w schronach. A co tam się robiło? Gadało, leżało, plotkowało, modliło… Białoszewski mówił po wydaniu Pamiętnika z powstania warszawskiego: „Chciałem, żeby wszyscy się dowiedzieli, że nie wszyscy strzelali, chciałem napisać o powszechności powstania”.
Po powstaniu
O powstaniu warszawskim napisano tomy, ale o powstańczych losach mieszkańców Warszawy bardzo niewiele. Pierwszą publikacją w języku polskim była praca angielskiej historyczki Joanny Hanson Nadludzkiej poddani próbie (polskie wydanie w 1989 r.). W ciągu 63 powstańczych dni zginęło 200 tys. kobiet, mężczyzn, dzieci, starców, tych, co ukrywali się w piwnicach. Ponad pół miliona, którym udało się przetrwać, zostało wypędzonych z miasta, które następnie zostało metodycznie zrównane z ziemią. Białoszewski razem z ojcem był wywieziony do obozu tymczasowego w Łambinowicach, skąd udało im się uciec do Częstochowy. Trzy miesiące później, w lutym 1945 r., Miron Białoszewski zobaczył Warszawę.
Codzienność w ruinach
W październiku 1944 r. płakał nad ruinami miasta. Teraz, jako dziennikarz w „Kurierze Codziennym” i „Wieczorze Warszawy”, opisuje budzące się w nich życie. Jest dziennikarzem miejskim, przemierza na piechotę Warszawę, kluczy wśród ruin, podpatruje i podsłuchuje, czasem rozmawia. Otwiera przed czytelnikiem panoramę miasta, które powstaje ze śmierci. Tworzy mikroinformacje, trochę dłuższe michałki, obszerniejsze od nich reportaże – w zależności od zamówienia prasowego. Trochę w nich śladów późniejszego Pamiętnika z powstania warszawskiego, parę wycieczek w labiryncie ruin, sprawozdań z odbudowy.
„Gdzie kopać, tam zwłoki” – tytułuje kilkuzdaniową informację o trwających jeszcze w 1948 r. ekshumacjach. Kiedy indziej pisze o akcji odgruzowywania Starówki i mimochodem notuje: „Znaleziono przy okazji niewypał pocisku i czyjeś zwłoki”. Innym razem wdrapuje się na „najwyższy szczyt Warszawy” – 17. piętro spalonego i zniszczonego bombami Prudentialu: „Stąd dopiero ujrzałem ogrom zniszczenia Warszawy. Całe dzielnice pogrążone w rudej ruinie. Zewsząd dochodziły dzwoniące odgłosy młotów i kielni. Słychać było klaksony aut. Warszawa – ruda od gruzu – żyła”. Staromiejskie dzieci bawią się w „górach” usypanych z gruzów i nie zdziwią się, gdy natkną się na „piszczele spalonego powstańca”. Przekupki na Marszałkowskiej sprzedają owoce (truskawki!) i kwiaty (najtańsze są kaczeńce), w Teatrze Polskim trwają próby do premiery, pogotowie jedzie do niedoszłej samobójczyni, w sklepach brakuje bielidła, żarówek i lekarstw. Za to na każdym rogu i na każdym słupie wiszą setki afiszy, jeden nalepiany na drugim, po kilka warstw. Białoszewski rozmawia z rzeźnikiem, kustoszem, pracownicą poczty, sprzedawczynią książek, młodą dziewczyną przesypującą rzeczny piasek. I z mieszkańcami ruin w każdej chwili grożących zawaleniem. Te gazetowe teksty Białoszewskiego – niby suche, bo prasowe w charakterze – pokazują, jak uważnie potrafił obserwować to, co działo się dookoła. Zwyczajność codzienności. Ten dziennikarski, reporterski styl pomógł mu w jakimś sensie budować konstrukcję Pamiętnika… jako kroniki nie bohaterskich walk, lecz – jak sam mówił – jedzenia, picia, kochania, umierania…