Para, stukot, świst. Ponadstutonowa lokomotywa, pamiętająca czasy II wojny światowej, wtacza się – jednostajnie zwalniając – na Dworzec Nadodrze. Jego neogotycki budynek był pierwszym miejscem, który poznawała w 1945 i 1946 r. większość pionierów Wrocławia. Przyjeżdżali z Kresów, z przymusowych robót w III Rzeszy, z ówczesnych terenów polskich: ze świadomością, że zawalił się ich dawny świat, z nadzieją na nowe możliwości, radością na spotkania z bliskimi.
Walki
– Wrocław był rozstrzelany, rozbity. Nad domami jeszcze w grudniu 1945 r. unosił się swąd spalenizny – mówi Ryszard Filipowicz, który jako 16-latek przybył tu w grudniu 1945 r. z Wilna. Po wojnie około 70 proc. miasta stanowiły gruzy. Ukrywały się w nich bandy niemieckie, które chciały odzyskać Wrocław dla III Rzeszy, potem bandy polskie. Mieszkańcy nie czuli się bezpiecznie także w sąsiedztwie żołnierzy Armii Radzieckiej, którzy przy oswobadzaniu tych terenów gwałcili i grabili – a teraz ulokowali się w koszarach w północnej części miasta. Nocami bandyci wdzierali się do niżej położonych mieszkań niespalonego centrum. Słychać było krzyki, wołanie o pomoc. – Pamiętam jak pewnej nocy szabrownicy wdarli się do mieszkania mojej sąsiadki. Ktoś z rodziny poprosił mnie o pomoc. „Panowie – mówię – przecież ta pani ma troje dzieci. Dajcie spokój, bardzo dobra, tutaj jest dozorczynią”. Przekonałem ich. Wyszli – wspomina Antoni Wojtaszek (we Wrocławiu od lipca 1945 r.; miał wówczas 20 lat). Przy pl. 1 Maja, jednym z głównych placów miasta – jak opowiada – niemal co dzień leżał ktoś zastrzelony. Kto? – wtedy jeszcze nie pytał, miał własne życie.
W tych warunkach pionierzy odbudowywali miasto i układali własne życie. W pierwszym roku po wojnie Wrocław wciąż wyglądał jak miasto należące do Niemców. Posługiwano się jeszcze niemieckimi nazwami ulic, nad sklepami widniały najczęściej niemieckie napisy. Alicja Góra, która urodziła się w 1940 r. w Breslau, gdy mamę wywieziono na roboty – opowiada o tym, jak w czasach III Rzeszy Polacy z literą „P” na rękawach przemykali przy krawężnikach ulic. Nie wolno im było chodzić środkiem trotuaru, wchodzić do parku czy kina, jeździć wewnątrz tramwaju. Po wojnie napływający Polacy i niewysiedleni jeszcze Niemcy musieli i często starali się współegzystować. – Gdy rozpocząłem pracę w energetyce, większość pracowników mojego zakładu przy ul. Trzebnickiej stanowili Niemcy – wspomina pan Antoni. – Nie esesmani, ale zwyczajni pracownicy, przyjęci jeszcze w czasie wojny. Na początku Polak musiał się im trochę podporządkować, potem, gdy odkryli, że jestem fachowcem, stawali się coraz bardziej otwarci – mówi Antoni Wojtaszek. – Porozumiewaliśmy się, jak kto umiał: po niemiecku, po polsku, na migi. Z czasem na ich miejsce pojawiała się polska kadra.
Po wojnie wielu Polaków sąsiadowało z niemieckimi rodzinami. Niektórzy mieszkali nawet razem w jednym mieszkaniu. Zapytani, mówią raczej o sąsiedzkim współdziałaniu lub nie mówią nic. Niemcy po wojnie musieli się bać. Na bramach, zamieszkanych tylko przez nich klatek schodowych, pisali często ostrzeżenie: „tyfus brzuszny”. Strach przed chorobą zakaźną, która w powojennym Wrocławiu zbierała żniwo, miał odstraszyć nieproszonych gości.
Cegły dla Warszawy
Władze państwowe nie myślały poważnie o odbudowie Wrocławia i gdyby nie intensywne odbudowywanie wbrew planom władz struktury uniwersyteckiej przez przybyłych z Kresów profesorów – nie stałby się tak znaczącym miastem jak jest dziś. Cegłę pozyskiwaną ze spalonych domów niemal nieustannie wywożono do Warszawy. W mieście zamontowano wąskotorówkę, na którą ludzie ładowali gruz łopatami, a potem – przeładowywali na pociąg do stolicy. Rodziny dojeżdżały z pobliskich miejscowości, by zarobić – przewożąc materiał do budowy wozami zaprzężonymi w konie. Bywało, że pracowali dzień i noc. Tadeusz Czerniewski (z Wilna; gdy wojna się skończyła, miał 9 lat) chodził na odgruzowywanie ze swoją klasą z podstawówki, mimo że dzieciaki przenosiły rękami tylko niewielkie kamienie. Uczono ich w ten sposób pracy społecznej. – Wyburzanie spalonych budynków było zajęciem niebezpiecznym – pan Ryszard po przyjeździe do Wrocławia wraz z kolegami dokładnie penetrował miasto. – Przy dzisiejszej ul. Piłsudskiego na moich oczach zginęli przy tym trzej ludzie. Jak? Odzyskiwacze cegieł mieli zwyczaj wspinać się po gzymsach możliwie wysoko w szkielet spalonej konstrukcji, zaczepiali tam stalową linę na wsporniku, którą na dole nawijali na bęben. Gdy już względnie ją napięli, wieszali się na niej swoim ciężarem, żeby rozbujać ścianę. Tym razem przewróciła się tak daleko, że zasypała trójkę z nich.
Alicja i amorek
Dla Alicji rok 1945 był dobrym czasem: rodzina po przymusowych robotach w III Rzeszy była wolna i była razem. Tata już od maja pracował w dyrekcji kolei. – Mieszkaliśmy naprzeciw Dworca Głównego, na trzecim piętrze, w pokoju z kuchnią, drugi pokój zamiast jednej ściany miał przepaść wprost na ulicę. Dużo radości dostarczało mi bieganie po nim tak, żeby nie spaść – mówi. Oczy pani Alicji śmieją się, gdy opowiada o swoim znalezisku w sprężynach starej kanapy, stojącej pod blokiem. Odkryła w niej pięknego porcelanowego aniołka z koszykiem w ręce. – Miałam pięć lat, nie mieliśmy wtedy żadnych zabawek, to był dla mnie prawdziwy skarb.
Chłopcy w tamtym czasie chętnie bawili się znalezioną w parkach i na wałach Odry bronią. – Pamiętam, jak znajdowaliśmy taśmy z amunicją przeciwlotniczą – mówi pan Ryszard. – To był chyba kaliber 22. Ponieważ w dywersyjnej grupie wileńskiego AK nauczyłem się obchodzić z urządzeniami i materiałami wybuchowymi, wymyśliłem zabawę. Wyłamywaliśmy pocisk wybuchowy z amunicji, podpalaliśmy ścieżkę prochową do ładunku, i wrzucaliśmy do wody. Pod wodą nasze pociski wybuchały, a my podziwialiśmy wypływające z nich czerwone kraski – twarz pana Ryszarda łagodnieje w uśmiechu. – Kolega manipulując przy materiałach wybuchowych, stracił ręce i oko – smutnieje. – Ale to było w późniejszym czasie.
Podziemie
Równolegle z tą codziennością, trochę jakby w innym wymiarze: w tajemnicy, z ogromną ostrożnością, toczyło się w mieście życie konspiracyjne. Najstarszy z moich rozmówców, pan Antoni, zapłacił za nie brutalnymi przesłuchaniami i kilkuletnim więzieniem; na jego komendantach komuniści wykonali wyrok śmierci. – Nie podobało mi się coraz większe ograniczanie wolności przez komunistyczne władze. Ponieważ wtedy powszechnie wierzono w to, co mówiła Wolna Europa: że państwa zachodnie rozpętają III wojnę światową, by pokonać Rosję – chcieliśmy być gotowi do walki – wyjaśnia.
Pan Ryszard, zaangażowany w akcje nieodległościowe w Wilnie, na Ziemiach Odzyskanych nie podjął działalności. Ojciec Tadeusza Czerniewskiego, który z Armią Andersa oswobadzał Włochy, a później trafił do Anglii, był na cenzurowanym: komuniści regularnie wzywali go do biura UB na przesłuchania. Swoją niezgodę na system manifestował, słuchając Radia Wolna Europa w czasach gdy samo posiadanie radia było karalne. Byli też tacy, którzy jak pani Janina stawiali bierny opór. W pracy nie rozmawiała na tematy polityczne ani osobiste. W prace społeczne – jeśli tylko mogła – nie angażowała się. – Jeśli kazano mi przyjść w niedzielę – i tak najpierw szłam na Mszę do kościoła – mówi. Od pionierów najmniej można się dowiedzieć o tych, którzy współpracowali z UB; gdy mówią – nie potrafią wyjaśnić przyczyn takich decyzji.
Niesamowite jest to, że ludzie z różnych stron Polski, z różnym doświadczeniem życiowym, różną odpornością emocjonalną, przekonaniami i moralnością, zbudowali taki właśnie powojenny Wrocław. Ten niezwykły świat próbuje uchwycić w kręconym właśnie i współfinansowanym przez Telewizję Polską filmie dokumentalnym Krzysztof Kunert. W obrazie pod roboczym tytułem Pionierzy Wrocławia wystąpi dziesięciu repatriantów, m.in. Ryszard Filipowicz. – Fascynują mnie ci ludzie – mówi Krzysztof Kunert, reżyser i scenarzysta. – Jestem zachwycony ich energią i zaangażowaniem, które sprawiły, że zrujnowane miasto podniosło się z kolan – dodaje.