Starszy chorąży sztabowy Przemysław Parol od 20 lat dowodzi patrolem rozminowania nr 25. Wraz z siedmioma podwładnymi usuwają przedmioty wybuchowe pochodzenia wojskowego, które zostały odpalone, lecz nie detonowały. Pracują w powiatach wrocławskim i oleśnickim.
– Ta służba polega na ciągłej gotowości – mówi. – Także po godzinach pracy, bo mogę być wezwany do nagłego zadania. Chociaż od wojny minęło ponad 70 lat, „zardzewiała śmierć” ukryta w ziemi czy na strychu starej kamienicy wciąż czyha.
Pełna koncentracja
Jesteśmy w polskiej Alma Mater saperów: Centrum Szkolenia Wojsk Inżynieryjnych i Chemicznych we Wrocławiu. W dużym betonowym budynku, przypominającym statek kosmiczny kształci się co roku ponad 2 tys. specjalistów z całej Polski.
– Niewiele osób zdaje sobie sprawę, że saperzy stanowią aż 10 proc. polskiej armii – mówi podpułkownik Piotr Tomków, szef tutejszego zespołu rozminowania. – Bez nich podczas wojny nie przemieści się żaden rodzaj wojsk. To oni wykonują przejścia w polach minowych, umożliwiają przeprawy przez rzeki czy fortyfikacje i usuwają innego rodzaju przeszkody w terenie. W czasie pokoju pomagają m.in. w akcjach ewakuacyjnych podczas klęsk żywiołowych: dowożą żywność i lekarstwa do osób poszkodowanych i odbudowują infrastrukturę drogową czy mostową. Patrole rozminowania, z którymi zazwyczaj kojarzą nam się saperzy, odpowiadają za bardzo wąską dziedzinę działań.
– Jesteśmy jak pogotowie – wyjaśnia Przemysław Parol. – To do nas docierają zgłoszenia, gdy operator koparki trafi na bombę podczas budowy czy właściciel znajdzie na polu niepokojący przedmiot.
Od momentu otrzymania zgłoszenia po zniszczenie niebezpiecznego przedmiotu (trwa to od 2 do 48 godzin) cała grupa jest „w trybie czuwania”. Najpierw otrzymują od przyjmującego zgłoszenie jak najwięcej informacji. Po przyjeździe na miejsce poznają dokładnie teren, określają, z jakim przedmiotem mają do czynienia i jakie jest zagrożenie. Bywa, że zgłaszają do Centrum Zarządzania Kryzysowego potrzebę pomocy w zabezpieczeniu terenu czy ewakuacji mieszkańców.
Wtedy zaczyna się najtrudniejsze. Bo przedmioty, z którymi pracują, mogą posiadać zapalniki uderzeniowe, naciągowe bądź elektryczne, które pod wpływem najdrobniejszego ruchu mogą wybuchnąć.
Bezpieczeństwo ponad wszystko
Najbezpieczniej byłoby niszczyć niewybuchy na miejscu, jednak w zurbanizowanym terenie to niemożliwe. Saperzy, ubrani w hełmy, kamizelki przeciwodłamkowe lub w specjalny kombinezon, zabierają więc je na samochód. Za pomocą narzędzi (zestawów hakowo-linowych, linki i kotwiczki saperskiej) ruszają przedmiot z miejsca, zachowując bezpieczny dystans w momencie, gdy ryzyko niekontrolowanego wybuchu jest największe. Następnie załadowują go na auto saperskie i przewożą na jeden z podwrocławskich poligonów.
– Podczas detonacji wybuch potrafi być naprawdę duży – tłumaczy Przemysław Parol. – Na przykład dla 250-kilogramowej bomby lotniczej zakopanej w ziemi powstaje krater o średnicy 12 m i głębokości nawet 8 m, a rozrzut odłamków może przekroczyć nawet 1000 m.
Pracę saperów doskonale obrazuje znak, który noszą na prawym ramieniu: nieco karykaturalne, lecz sympatyczne ptaszysko, by dobrze kojarzyło się cywilom. Ptaszysko macha skrzydłami, przypominając że patrol saperski działa szybko. W szponach trzyma bombę z zapalonym lontem, bo zagrożenie w pracy z niewybuchami jest wysokie.
– Mniejsze pociski o średnicy do 150 mm możemy zmieścić w pojemniku przeciwodłamkowym, w specjalnej „szufladzie” z warstwą antywstrząsową – mówi Przemysław Parol. – W razie detonacji podczas transportu ograniczy ona strefę rażenia i wychwyci odłamki. Większe pociski przewozimy w sposób tradycyjny na ciężarówce, jak od czasów powojennych robili nasi poprzednicy. Sami układamy wówczas warstwę antywstrząsową i zabezpieczamy pocisk pasami transportowymi.
Jadą wtedy bardzo powoli i chociaż rozmawiają ze sobą i żartują, oczy mają dookoła głowy. Wiedzą, że moment nieuwagi wystarczy, by komuś stała się krzywda.
Miasto na bombach
Wrocław jest specyficznym dla prac saperskich miastem. W 1945 r. przez 80 dni był oblężoną twierdzą, a podczas jednej tylko nocy Rosjanie potrafili zrzucić na niego aż 5 tys. bomb lotniczych. W ziemi, ścianach starych kamienic, parkach i na dnie rzek znajduje się więc mnóstwo materiałów wybuchowych. Przeważają te do obrony twierdzy i walk ulicznych: pociski artyleryjskie, granaty ręczne, zapalniki i wspomniane bomby lotnicze. Mało jest natomiast min przeciwpancernych.
– Część amunicji pochodzi też z czasów, gdy w mieście do 1989 r. stacjonowały jednostki Armii Radzieckiej, które miały efektywny sposób utylizacji materiałów wybuchowych –żartuje Przemysław Parol, bo żart w tym fachu pozwala na zachowanie dystansu. – Zakopmy i po sprawie!
– Czasem zdarzają się zgłoszenia zupełnie wyjątkowe, jak kasetowa bomba lotnicza o wadze 2 kg, wbita centralnie w krokiew 12 na 12 cm, którą robotnicy odkryli, gdy zdejmowali więźbę dachową – dodaje już poważnie. – Czasem niewybuchy ukryte są w mieszkaniach, na strychu, pod podłogą, w piwnicy czy zabudowaniach gospodarczych.
Piotr Tomków, który pracował w Pierwszej Brzeskiej Brygadzie Saperów dodaje, że gdy budowano kolejną nitkę autostrady Opole–Wrocław, na polach wykopywano je codziennie.
Patrol rozminowania nr 25 otrzymuje do trzech zgłoszeń dziennie. To daje od 300 do 500 zgłoszeń w ciągu roku.
Zardzewiała śmierć
Co powinno się czuć, gdy przewozi się niewybuch? – Strach – mówi otwarcie Przemysław Parol. W tej pracy nie ma powtórek, a rutyna mogłaby zabić.
Starszy chorąży sztabowy podjął już i zniszczył tysiące podobnych do siebie przedmiotów. Jednak pamięta, że ten, do którego akurat jedzie, jest osobną historią, bo został pozostawiony w innych warunkach i może zachować się inaczej niż poprzednie. – Dlatego między sobą mówimy, że jeśli któryś z nas przestanie się bać niewybuchów i niewypałów, powinien od razu iść do cywila – dodaje.
– Lubię nazywać przedmioty wybuchowe i niebezpieczne zardzewiałą śmiercią, bo wciąż są gotowe do detonacji – wyjaśnia. – Były produkowane z myślą o bardzo długim okresie użycia i przechowywania. Z zewnątrz mogą być skorodowane tak, że trudno rozpoznać kaliber pocisku, a w środku jest czyściutki materiał wybuchowy, z lśniącym detonatorem i zasmarowanym mechanizmem, jakby wczoraj przyjechał z fabryki. Po 75 latach zachowują pełną sprawność. Wiem, bo detonuję je codziennie.
Czasem niestety zdarzają się wypadki, kiedy ktoś nieświadomy zagrożenia próbuje na własną rękę rozbroić niewybuch. W Psarach pod Wrocławiem 51-letni zbieracz złomu próbował odzyskać kawałki mosiądzu, przepiłowując na pół pocisk kalibru 105 mm. Zginął podczas wybuchu. 21-letni chłopak we wrocławskiej dzielnicy Kozanów chciał wydobyć materiał wybuchowy z pocisku kalibru 32 mm. Stracił kciuki i wzrok w jednym oku, na drugie ledwo widzi. Szesnastolatek pod Wrocławiem przecinał piłką do metalu pocisk przeciwpancerny kalibru 37 mm, w którym jest bardzo niewielka ilość materiału wybuchowego. Mimo to zginął.
– Wojna, która przecież dawno się skończyła, dla nas trwa nadal – mówi starszy chorąży sztabowy. „Zardzewiała śmierć” co roku zbiera w całym kraju swoje żniwo.
„Uważaj na siebie”
– Odpukać w niemalowane, w patrolu od kiedy nim dowodzę nie mieliśmy wypadku – dowódca teatralnie puka się w łysinę. – Ale dla rodziny moja praca i tak jest trudna.
Żona potrzebowała usłyszeć od niego, że zrobi wszystko, by i on, i jego współpracownicy byli bezpieczni. On stara się nie przenosić pracy do domu, choć to nie zawsze łatwe. Odreagowuje zakończone akcje, rozmawiając z kolegami po powrocie do jednostki, a w domu kolekcjonuje płyty winylowe, słucha z córkami muzyki rockowej i remontuje swojego youngtimera.
Gdy wie, że się spóźni, zawsze musi zadzwonić do żony. Wtedy słyszy krótkie: „Uważaj na siebie”. – Musiała się też pogodzić z tym, że wyszła za sapera. I że ta praca jest moją pasją, która ma dla mnie głęboki sens. Bo dla mnie każde zgłoszenie jest ratowaniem ludzkiego życia – wyjaśnia.
– Pierwszy impuls do tej służby poczułem, gdy pomagaliśmy ludności w Kędzierzynie-Koźlu, a później we Wrocławiu podczas powodzi w 1997 r. Odtąd czekałem na możliwość podjęcia pracy, która będzie polegała na pomocy innym. Ogromną satysfakcję daje mi podsumowanie swojej służby na koniec każdego roku: tyle i tyle razy zneutralizowałem „zardzewiałą śmierć”, zapobiegając, by zrobiła komuś krzywdę.
Przemysław Parol nosi na szyi krzyżyk i otwarcie mówi, że jest wierzący. Osobista relacja z Bogiem pomaga mu także w pracy. – Najzwyczajniej w świecie zawierzam Bogu każde zgłoszenie, prosząc, by było bezpieczne. A potem daję z siebie wszystko, by w taki sposób je wykonać.
Fachowcy na misjach
– Praktyka rozminowywania w kraju różni się zdecydowanie od tej za granicą – wyjaśnia podpułkownik Piotr Tomków. W Centrum we Wrocławiu szkoli głównie tych saperów, którzy podczas misji na Bliskim Wschodzie będą mieli kontakt m.in. z bombami domowej produkcji.
– Po pierwsze, w Polsce ten sam granat możemy podjąć spokojnie, a na misji musimy równocześnie sprawdzać, czy ktoś w tym czasie nie strzeli nam w plecy. Po drugie, podczas misji na Bliskim Wschodzie żołnierze mają od czynienia głównie nie z urządzeniami wybuchowymi pochodzenia wojskowego, lecz wykonanymi chałupniczo w domu. Każdy z nich wygląda inaczej i ma inną budowę, co utrudnia rozpoznanie i neutralizację. Po trzecie, zadaniem żołnierzy jest także zebranie materiałów dowodowych i dotarcie do ekstremistów – wyjaśnia.
Materiał wybuchowy domowej produkcji można wykonać niemal ze wszystkiego: nawozów, a nawet chili czy kawy. Wyzwalają je także zwyczajne przedmioty: dwa brzeszczoty przedzielone izolatorem, które dociśnięte zamykają obwód, spinacz do bielizny z pinezkami, wbita w ziemię flaga z mechanizmem odciążeniowym. – Ilu ekstremistów, tyle pomysłów na bombę własnoręcznej roboty. Dlatego ja sam wciąż się uczę – mówi.
Wojska NATO uważają polskich saperów wyjeżdżających na misje za bardzo dobrych fachowców. – A my czujemy radość za każdym razem, gdy kolejna grupa żołnierzy wraca szczęśliwie do domu – uśmiecha się Piotr Tomków.